wtorek, 31 października 2017

Dziady czas zacząć!

A skoro mowa o Dziadach... Wróciłem. Wróciłem w ten jakże wyjątkowy dzień. 31 października, w dzisiejszych czasach dzień ten znany jest jako Halloween. Ze sklepowych witryn i kuchennych blatów szczerzą się do nas dynie, zarówno te, które los rzucił na parapet, by ze świeczką w środku świeciły, straszyły i zdobiły, jak i te, którym bogowie zgotowali zgoła inny los. Właśnie, zgotowali...

Halloween, z pękatymi dyniami, czarnymi nietoperzami, wijącymi się tu i ówdzie pajęczynami, sztucznymi i prawdziwymi, poprzedza chrześcijańskie święto - Wszystkich Świętych, kiedy to naród, nagle pchnięty przez tradycję, rusza na cmentarze, by tam oddać cześć zmarłym. A jak nie cześć to chociaż kwiatka. Może być sztuczny. I znicz, ostatnimi czasy też coraz częściej ze sztucznym płomieniem, tak jak i sztuczna bywa potrzeba odwiedzin zmarłych bliskich. I choć nie o tym chciałem napisać, to jednak muszę. Jak to jest, że ok 60-70% grobów jest przez cały rok zapomnianych, brudnych i zaniedbanych, bez ani jednego znicza, a nagle 1 listopada cmentarze zapełniają się żywymi? Czy naprawdę trzeba przypominać żywym, że ich zmarły krewny gdzieś tam leży i można przyjść w inny dzień, dowolnie wybrany spośród pozostałych 364/365, postać chwilę nad grobem, przywitać się, zgarnąć liście, poprawić kwiaty w wazonie... To nie kosztuje wiele. Ale nie o tym...

Nie każdy wie, że zarówno Halloween, jak i Wszystkich Świętych, mają swoje odpowiedniki na naszym, europejskim gruncie. Halloween zostało wykreowane na bazie starego, celtyckiego święta, Samhain. Wszystkich Świętych ma z kolei piękny, słowiański odpowiednik - Dziady.

Samhain jest jednym z najważniejszych świąt zarówno w dawnej tradycji celtyckiej, jak i wśród współczesnych pogan. Obchodzi się go w nocy z 31 października na 1 listopada, która to noc staje się także początkiem zimy i jest pierwszą nocą nowego roku. Wszystkie plony zostały już zebrane, tym samym Ziemia mogła udać się na spoczynek, aż do uzyskania pełnej żyzności. W tę wyjątkowa noc ludzie zbierali się przy rytualnym ognisku, samhnag, rozpalanym w jednym z domów lub przy kurhanach przodków, by potem przenieść nowy ogień do swoich własnych domostw. Antropolog James George Frazer, w swoim kluczowym dziele "Złota gałąź", podaje: "Hallowee'en było prawdopodobnie z dawna świętem ważniejszym, ponieważ Celtowie uważali zdaje się właśnie Hallowe'en, a nie Beltane, za pierwszy dzień nowego roku. Na wyspie Man, jednej z fortec, w której język i obyczaje celtyckie najdłużej przetrzymały saksońskie oblężenie, pierwszy listopada starego stylu do niedawna jeszcze uważano za dzień noworoczny. W tym dniu zwykli byli chodzić kolędnicy, śpiewając w miejscowym języku coś w rodzaju pieśni noworocznej, zaczynającej się od słów: "Dziś mamy  wieczór noworoczny, Hogunnaa!". W dawnych czasach w Irlandii rozpalano w Hallowe'en, czyli wilię Samhain, nowy ogień, od którego zapalano wszystkie ogniska w Irlandii".

W tę noc składano również ofiary zmarłym, gdyż wierzono, że przejście ze starego roku w nowy oraz z żyznego, płodnego lata do jałowej, martwej zimy sprawia, że otwierają się zaświaty. To wtedy dusze zmarłych, które nie zaznały dotychczas spokoju, pojawiały się na ziemi i szukały miejsca, gdzie mogą zamieszkać przez najbliższy rok. Niespokojnym wędrówkom dusz sprzyjały coraz dłuższe noce i coraz większe zimno. 

Ważnym elementem obchodów było pozostawienie otwartych drzwi, żeby nie rozgniewać ducha, który za życia mógł przez nie przechodzić. Wystawiano na zewnątrz jedzenie, aby zmarli zainteresowali się nim, a nie żyjącymi krewnymi. Druidzi wierzyli, że ten wyjątkowy zanik granicy między światem żywych a martwych sprzyjał czarom, to też chętnie korzystano z wróżb i przepowiedni.

Wyjątkowo złe dusze starano się przepędzić, wystraszyć. W tym celu zakładano ciemne stroje i maski z roślin, czego kontynuacją są dzisiejsze przebrania halloweenowe.

Świętem podobnym do celtyckiego Samhain są Winternights, Zimowe Noce, praktykowane przez ludy Północy, od 29 października do 2 listopada. Również w tej tradycji był to koniec lata. Kończono wtedy wszelkie podróże, przygotowywano się do zimy i wspominano zmarłych przodków. Zaczynał się wówczas okres Łowów, który trwał aż do końca kwietnia, do Nocy Walpurgi. Jedna z popularnych przepowiedni głosi, że kto przesiedział noc z 31 października na 1 listopada na grobie, mógł zyskać niebywały talent poetycki lub wzmocnić swoją moc magiczną, jeśli, rzecz jasna, nie oszalał.

Wracając na nasze podwórko, nieco nam bliższe, pamiętać należy o słowiańskich Dziadach, tak pięknie przedstawionych przez Mickiewicza. Nie jest to święto aż tak stare jak Samhain, wręcz względnie młode, choć może po prostu niewiele wiadomo o nim.
Przede wszystkim Dziady odprawiano najczęściej w domach, gdzie zawczasu przygotowywano dla zmarłych wieczerzę. Jak i wszędzie, dusze można było rozróżnić na złe i dobre. Te złe, osób zmarłych śmiercią tragiczną, nagłą, pozostawały na ziemi pod postacią demonów, jakże licznych w słowiańskich, ludowych demonologiach. Natomiast osoby zmarłe śmiercią naturalną, skoro już się pojawiły na ziemi na krótki czas, zapraszano pod strzechę. W tym celu otwierano dla nich okna. Gdy dusza już pojawiła się w domu, trzeba było wystrzegać się pewnych czynności i zachowań. Wylewając w tym czasie wodę, można było nieszczęsną duszę oblać. Łyżki, która upadła, nie wolno było podnosić, wszak zmarły też chce się pożywić. Nerwowy gospodarz powinien raczej uderzyć się pięścią w nogę, niż w blat stołu, żeby siedzące obok dusze się nie wystraszyły. Nikt nie chciał chyba mieć pod dachem rozwścieczonego dziadka-nieboszczyka? Jednakże często uczty dla zmarłych przenosiły się na cmentarze, gdzie zostawiano na grobach miód, kaszę, chleb czy mak, żeby wyprosić u zmarłego modlitwę o własną pomyślność.

Jak przeczytać można w "Starożytnościach polskich", z 1842 roku: "Dziady, obrządek na cześć zmarłych na Litwie, na Żmudzi, w Kurlandii i Prussiech około 2. Listopada czyli dnia zadusznego obchodzony. Przynoszą duszom pokarm: miód, piwo, ryby, mięso - rzucają z każdej potrawy pod stół, zlewają nieco trunków, kadzą mąką, zbożem, solą i kadzidłem (...). Po uczcie zamiata ofiernik izbę wołając na duszyczki: "Jadłyście, piłyście, teraz idźcie precz!"".

"Leksykon religioznawczy" podaje z kolei: "Dziady - potajemnie odprawiany nocą - w wigilię święta zmarłych - na cmentarzach i w kaplicach cmentarnych obrzęd ludowy ku czci zmarłych (głównie w XVIII i XIX w.). Polegał na przygotowaniu specjalnej uczty dla dusz zmarłych oraz odprawieniu określonych praktyk i zaklęć magicznych celem zapewnienia im wiecznego spokoju. D. są swoistym połączeniem w polskiej i białoruskiej kulturze ludowej starosłowiańskiego kultu zmarłych z wierzeniami chrześcijańskimi. (...) Szczątkowe elementy d. zachowały się we współczesnych ludowych formach czci pamięci zmarłych w Polsce, na Białorusi i Ukrainie. Zaliczyć do nich należy składanie w dniu święta zmarłych na mogiłach ofiar z ognia (zapalanie lampek, świeczek) oraz gdzieniegdzie jeszcze jadła (niewielkie dwojaczki czy trojaczki z pożywieniem i specjalne pieczywo)".

Chcemy, to bawmy się w Halloween. Chcemy, to idźmy 1 listopada na cmentarz. Ale niech to nie będzie tylko przykry obowiązek. Zmarli są bardziej żywi, niż moglibyśmy przypuszczać. Jak pisał Adam Mickiewicz: "Pierś znowu tchnęła, lecz pierś lodowata, usta i oczy stanęły otworem, na świecie znowu, ale nie dla świata; czymże ten człowiek? – Upiorem."

No i pamiętajmy o tych naszych, europejskich korzeniach. Bowiem, znów sięgając do "Złotej gałęzi", Frazera: "Nie tylko Celtowie, ale wszystkie ludy europejskie uważały od najdawniejszych czasów tę noc stanowiącą przejście od jesieni do zimy za porę, gdy dusze zmarłych przychodzą w odwiedziny do swych dawnych domów, by ogrzać się przy ogniu i podjeść sobie dobrze z przygotowanych przez kochających ich krewniaków wiktuałów, wyłożonych w kuchni lub izbie mieszkalnej. Naturalna to była przecież myśl, że nadejście zimy wypędzi biedne drżące i głodne duchy z nagich pól i ogołoconych z liści lasów, że będą szukały schronienia w domach, przy znanych im ogniskach".

środa, 19 lipca 2017

Źle się dzieje w państwie polskim

Nasz naród pamięta z historii chocholi taniec, tak pięknie opisany przez Stanisława Wyspiańskiego. To nie są bardzo odległe czasy, aż tu nagle ten naród znów wpadł w sidła chochołów. Znów wpadł w letarg, marazm, i nie wygląda na to, żeby prędko miał się z niego obudzić.

To, co dzieje się w naszym kraju, to jawna kpina z Polaków, z demokracji, z wolności. Ludzie, czy wy, do stu tysięcy diabłów, naprawdę nie widzicie co się dzieje? Przeanalizujmy to krok po kroku.
  • Rząd obiecał ludziom 500 zł na każde dziecko, licząc od drugiego. Cel słuszny, wszak wychowanie dzieci kosztuje. Ale dając pieniądze milionom osób, tak naprawdę kupił sobie ich głosy i wręcz dusze. Bo nie gryzie się ręki, która daje jeść, prawda? Więc miliony ludzi nie powie złego słowa na władzę, nie przeciwstawi się, a podkuli ogony, łapami zgarnie rzucone im złotówki i zamilknie dopóty, dopóki w budżecie będą pieniądze.
  • Rząd kupił sobie też inną grupę społeczną, mianowicie osoby w wieku +50 lat. Obiecał im wcześniejsze emerytury, więc ci ślepo pobiegli za nim. Ale to będzie miało tragiczne skutki. Załóżmy, że teraz na 1 emeryta pracują 2-3 osoby. Jeśli nagle liczba emerytów się zwiększy, a trzeba pamiętać, że społeczeństwo nam się starzeje, to liczba ta się odwróci i będzie pracowała 1 osoba na 2-3 emerytów. Co to oznacza? Ano to, że zamiast dostać 1500 zł emerytury ludzie dostaną mniej. Znacznie mniej. Dlatego tak ważne jest, żeby jednak ten wiek emerytalny był nieco wyższy, żeby więcej ludzi pracowało na te emerytury dla innych. Ale hasło wyborcze było chwytliwe, więc stado pobiegło, skuszone nader łatwo.
  • Mamy już posłuszne społeczeństwo, któremu wiele dano, więc ręki nie podniesie na władzę. Ale gdyby jednak chciało? Trzeba je wyedukować od nowa, wpajając odpowiednio okrojona historię, dużo patriotyzmu i mnóstwo religii. Zmieńmy więc system edukacji! Wprowadźmy dłuższą szkołę podstawową i nowe szkoły średnie, a przy okazji wprowadzimy własny program nauczania. Młody umysł jest bardziej chłonny, łatwiej przyswaja wiedzę i łatwiej go zmanipulować, prawda? Więc już coraz więcej uczy się dzieci o żołnierzach wyklętych, nienawiści do innych, a nad wszystkim, z brzozowych krzyży, czuwa Jezus Chrystus, nie-Żyd, król polski.
  • Jest już ugłaskany naród, rozpoczęte jest pranie mózgów młodego pokolenia. Co dalej? Wprowadzenie rejestracji numerów telefonów, pod przykrywką walki z terroryzmem. Z pewnością jest to jakieś rozwiązanie, żeby zapobiec aktom terroryzmu, ale czy tylko o to chodzi? A może właśnie to tylko owa „przykrywka”, a tak naprawdę chodzi o to, żeby przejąć kontrolę nad ludźmi? Bo że telefony są podsłuchiwane, to wie chyba każdy. Więc gdyby szykował się jakiś przewrót, można łatwo sprawdzić kim jest i gdzie mieszka prowodyr całej akcji. Nie ma to jak kontrolować i nadzorować!
  • Mamy więc społeczeństwo udobruchane, kontrolowane i manipulowane, ale czegoś wciąż brakuje. Skoro ludzie mają 500+, wiele osób zrezygnowało z pracy (sam znam takie osoby), inni przeszli na emeryturę, więc też mają już czas wolny. Przeciętny Polak nie spędza go w muzeach, teatrach czy przy książce. Spędza go przed telewizorem. Więc trzeba zmienić program telewizyjny tak, żeby uczyć widzów patriotyzmu i miłości do Polski. Wychodzi z tego tyle, że niemal codziennie w państwowej telewizji można zobaczyć serial o żołnierzach wyklętych, sanitariuszkach z powstania, do tego dołóżmy „Ogniem i mieczem”, „Potop”, „Krzyżaków” i „Chłopów”, a zamiast widzów będziemy mieć przed telewizorami „Dziady”.
  • Mało tego. Niech się jednak trafią jednostki myślące samodzielnie. Takie osoby, które zaczną się zastanawiać nad sytuacją w kraju, że coś jest chyba jednak nie tak. Tu do akcji wkroczy Kościół, gromiąc z ambony i strasząc ogniem piekielnym, brakiem rozgrzeszenia, ostatniego namaszczenia czy wręcz ekskomuniką. Wiele ludzi się wystraszy i już wyłączy to samodzielne myślenie. Proste?
  • Ale przecież nie wszyscy są katolikami i wyborcami jedynej słusznej partii. Jak ich przypilnować? Trzeba wyrzucić z wojska nieodpowiednich generałów, najlepiej przekazując władzę osobom podległym władzy. Dlaczego? Na wypadek rozrób czy ewentualnej rewolucji. Posłuszni rozkazom wojskowi będą pilnować prawa w sposób „sprawiedliwy”, wykonując rozkazy władzy. Przypomina wam to coś? Bardzo.
  • Do tego sądy. Rzekoma reforma sądownictwa ma doprowadzić do tego, żeby sądy były zależne od partii rządzącej. Efekt tego będzie taki, że osoby działające nie po myśli władzy, innego wyznania, orientacji, poglądów, czy co jeszcze można wymyślić, będą z góry skazane na klęskę. Bo naród musi żyć tak, jak chce tego władza, a wszelkie odstępstwa od normy będą karane, niby sprawiedliwie.

Czy takiego kraju chcemy? Skłóconego, zwaśnionego, obrażonego na Unię, z której dostaliśmy miliardy euro na rozwój, obrażonego na Rosję, która w najlepszym wypadku nas wyśmieje, zostawionego samego sobie w tych niepewnych czasach?

Już dziś przeglądając internet, czytając komentarze, artykuły i memy, widzę, jak bardzo nasz naród zidiociał przez ostatnie lata. Mnóstwo ludzi nie potrafi nawet sklecić prostego zdania, nie mówiąc o jakimkolwiek samodzielnym myśleniu. Chcemy być narodem zombie, sterowanym odgórnie przez niezrównoważonych ludzi? Chcemy być straszeni przez czarnych panów? Chcemy, żeby Polska została zrujnowana? Nie po to tyle wieków walczono o nasz kraj, żeby teraz garstka ludzi go zniszczyła w ciągu 4 lat rządów. Obudźcie się z tego letargu! Zróbmy coś, wszyscy, żeby nasza przyszłość była przynajmniej dobra! Siedząc na tyłkach w domach przyczyniamy się tylko do tragedii, przyklaskując władzy. Kimże są ci, którzy teraz nami rządzą? Bogami? Nie, to ludzie, tacy jak my. Zauważcie, że to co się teraz zaczyna dziać, coraz bardziej przypomina komunę. Nie mówię, żeby popadać ze skrajności w skrajność, ale trzeba przynajmniej wypośrodkować to, sprowadzić do neutralnego i nieszkodliwego poziomu.

Zróbmy coś z tym, do licha!


piątek, 14 lipca 2017

Kraków po raz n-ty

I znów Kraków... Kilka dni już minęło od powrotu z tego pięknego miasta (bez wątpienia najpiękniejszego na ziemi polskiej). Myślałem, że już się pożegnałem (chwilowo) z nim, jednak okazało się, że nie. Tęsknię. Ostatni spacer brzegiem Wisły, na Dębniki i Salwator, 30 czerwca, pokazały mi jak bardzo jestem zżyty z tym miastem. Ja i ono to jedno ciało. Wiem, że przyjaciele i rodzina powiedzą mi "Wrócisz tam" albo "W każdej chwili możesz Kraków odwiedzić", ale czy to będzie to samo? Nie. Codzienne wędrówki ulicami Starego Miasta, żydowskimi zakamarkami Kazimierza, po magicznym Podgórzu, nowoczesnej Nowej Hucie, zabytkowym Zwierzyńcu... Kto nie mieszkał w Krakowie dłużej, niż pół roku, nie doceni tego miasta. Jest stare, męczące, często brudne, bywa źle skomunikowane, odludne, nieprzyjazne... ale jest piękne ponad wszystko. Trzeba zagłębić się w poszczególne ulice, budynki, kamienice, trzeba wchłonąć ten krakowski klimat, kulturę, atmosferę, trzeba poczuć się w pełni krakowianinem, nawet jeśli z krwi jest się kimś innym, aby poczuć piękno tego miasta.

Tęsknię. Myślałem, że tęsknić można tylko za ludźmi. Najwyraźniej jestem hiperwrażliwy, że tęsknię też za miejscami, rzeczami, itp. Kocham Kraków od dziecka i nikt mi tego nie zabierze. Cieszy mnie to, że coś jest tak bardzo mojego, jak niewiele już rzeczy.

czwartek, 22 czerwca 2017

18 powodów, czyli Kupalnocka z uśmiechem

18 POWODÓW, DLA KTÓRYCH WARTO BYĆ POGANINEM*


1. Nie musisz ciągle wysłuchiwać od ateistów, że wierzysz w coś, co nie istnieje. Czcisz Słońce. Jak ktoś ma wątpliwości, czy Ono istnieje, to pokazujesz palcem. Richard Dawkins może ci naskoczyć.

2. Matka Natura nie ma ci za złe, gdy gapisz się na tyłki płci przeciwnej. Wręcz przeciwnie, cieszy się, że doceniasz, że tak ładnie jej wyszły.

3. Bardzo szybko uczysz się dystansu do tego, co ludzie mówią o twojej wierze. No bo jak powiesz, że świętujesz pełnię Księżyca, to wiadomo, że będą się śmiali. I oczywiście przechodzisz nad tym do porządku dziennego, zamiast pielęgnować urazę swoich uczuć religijnych.

4. Nie masz jednej księgi z odpowiedziami na fundamentalne pytania, więc szukasz w wielu różnych. Koniec końców, pewnie i tak nie znajdziesz, ale jaki będziesz oczytany!

5. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby święte drzewo wyrosło w kształt bazyliki w Licheniu.

6. Zagadnienia teologiczne stają się znacznie bliższe życiu, kiedy w twojej religii Matka jest symbolem płodności, a nie dziewictwa.

7. Politycy i publicyści nie wycierają sobie gęby imionami twoich bogów. A nawet gdyby chcieli, to nie umieliby ich wymówić.

8. Nikt za bardzo nie wie, po czyjej jesteś stronie w sporach antyklerykałów z Kościołem, oświeceniowych racjonalistów z religijnymi fundamentalistami, moherów z lewakami itp., więc każdy może z tobą porozmawiać jak człowiek z człowiekiem. A że i tak zdarza się to rzadko, to już inna rzecz.

9. Wolno ci jeść wszystko, pod warunkiem, że nie będziesz się czuł pokrzywdzony, jeśli w końcu coś zeżre ciebie.

10. Twoi bogowie nie wypierają się tego, że stworzyli ludzi takimi, jakimi są. Na przykład gejami. Pewnie nawet gdzieś tam w Panteonie jest jakiś osobny bóg specjalnie dla nich, bo dlaczego by nie? I na pewno wygląda bo-sko!

11. W szkołach i urzędach krzyże na ścianach pojawiają się i znikają, ale pogańskie paprotki na parapetach, symbolizujące odwieczną siłę Natury, trwają niezmiennie.

12. Składanie ofiar rzeczowych ma więcej sensu, kiedy czcisz święte zwierzęta. Głodnej wiewiórce sprawisz więcej radości orzeszkiem niż obrazowi Matki Boskiej kolejnym złotym wisiorkiem.

13. Jedyny ojciec, którego czcisz, to twój własny. Co prawda nie był pewnie nieskończoną miłością, ale za to widywałeś go nie tylko w wizjach i prawdopodobnie nie groził ci skazaniem na wiekuiste męki za nieposłuszeństwo ani nie wyrzucił z domu za podjadanie jabłek z sadu.

14. Rozumiesz, że nie jesteś duszą uwięzioną w ciele, tylko tym właśnie, cudownie skonstruowanym, ciałem. Fajnie jest nie czuć się uwięzionym, prawda?

15. Na tacę kładziesz filiżankę.

16. Nie wierzysz w te bzdury, jakoby dobra karma wracała. Na podstawie wieloletnich obserwacji swojego zwierzęcia totemicznego (na przykład kota) wiesz, że dobra karma to taka, która po spożyciu nie wraca i nadaje sierści jedwabisty połysk.

17. Niebo masz zawsze nad głową, a nie w abstrakcyjnej i niepewnej przyszłości.

18. W twojej politeistycznej wizji świata jest miejsce dla każdego boga, którego przyniesie ze sobą napotkany człowiek.



* podkradzione z czeluści internetu. Podpisuję się pod nimi w pełni!

Sława!

czwartek, 1 czerwca 2017

Mroczny rewolucjonista?

Przypadkiem trafiłem dzisiaj na wynik pewnego testu, który zrobiłem sobie dosyć dawno temu. Niby głupia zabawa internetowa, ale opis, który mi wyskoczył, urzekł mnie kompletnie.

Żyć szybko i umrzeć młodo - podpisałbyś się pod tym stwierdzeniem. Fascynuje cię krew, śmierć i zniszczenie, dlatego piszesz fabuły, których nie powstydziłby się Ridley Scott albo bracia Coen, a w życiu wyczekujesz tylko okazji, żeby przyłączyć się do jakiegoś powstania, rewolucji albo innej krwawej rozróby. Kręci cię irracjonalizm, mroczna fantastyka i perwersyjny erotyzm. Jeśli się w coś angażujesz, to na maksa - z każdej organizacji albo sekty prędzej czy później cię wyrzucą, bo będziesz bardziej radykalny niż jej guru (jak to było z Towiańskim). Wiesz, że tak naprawdę to ty napisałeś najlepszą romantyczną powieść poetycką, a nie ten zniewieściały wymoczek Antoni Malczewski. Będziesz spiskował, walczył w powstaniach, chodził po Tatrach i - jak na złość - dożyjesz późnej starości.

Trafili. No, kurczę, trafili. Szczególnie z tym "irracjonalizmem, mroczną fantastyką i perwersyjnym erotyzmem".

Ale to nie wszystko. We mnie znaleźć można o wiele więcej rzeczy, o wiele więcej elementów różnych filozofii czy poglądów. Ale o tym w następnej notce.

sobota, 27 maja 2017

Plac zabaw

Dawno nic nie pisałem, chociaż zarówno wydarzeń, jak i tematów, było aż nadto. Czas nadrobić, lecz póki co chciałem przedstawić jeden ze swoich wierszy. Pewnego razu, po spotkaniu z przyjaciółmi, wracałem do domu późnią nocą. Zrobiłem sobie skrót, mianowicie przeszedłem przez plac zabaw. Zatrzymałem się na nim na parę chwil. Spojrzałem na tę szarą jeszcze trawę, kilka rozrzuconych zabawek i 5 minut później już miałem gotowy materiał. Oto on, jak zwykle depresyjny i pełen melancholii.


"Plac zabaw"

Na placu zabaw jest pusto.
Szare trawy porastają resztki piasku.

Nikt się już nie huśta,
Z huśtawki zostały tylko łańcuchy;
Można się na nich powiesić.

Karuzela zrobiła swój ostatni obrót
I zardzewiała,
Z powyginanymi siodełkami.

Nie słychać już gwaru i śmiechu.

Zjeżdżalnia smętnie wyszczerzyła
Porozrywane blachy,
A konik wpadł chyba w depresję;
Leży jakiś złamany,
Jakby przygnębiony.

W piaskownicy pełnej mułu
Leżą dziecięce grabki,
Plastikowe staruszki
Z ostatnim, chwiejącym się zębem.

Nikt już się nie schowa na drzewem.
Nie zagra w klasy czy w berka.

W gonitwie od kołyski do trumny
Pominęliśmy pewien znaczący epizod.



czwartek, 11 maja 2017

"Był chyba maj..."

Maj. Lubiłem zawsze ten miesiąc. To w maju zaczyna się szereg wydarzeń kulturalnych. Dla przykładu Kraków - liczne koncerty, Czyżynalia (do niedawna jeszcze na terenie nieczynnego lotniska na Czyżynach - pięknie wtedy było... To uczucie, gdy wówczas siedziało się w nocy na przystanku, w tym jakże obcym miejscu, tak daleko od krakowskiego rynku i od ulicy Wielopole, gdzie poznałem jeden z najfajniejszych hosteli. Teraz mieszkam blisko tego przystanku, a cała oklica, ta bliższa i dalsza, przestała być nieznaną. Kraków bardzo się zmniejszył, odkąd tu zamieszkałem), Noc Synagog, Noc Muzeów (jedna z kilku krakowskich nocy, tuż obok Nocy Teatrów moja ulubiona).

Noc Muzeów zawsze miała w sobie coś magicznego. Pamiętam swoją pierwszą Noc Muzeów, gdy z dziewczyną, jej koleżanką, koleżanką jej koleżanki i naszymi znajomymi ze studiów pojechaliśmy do Wrocławia. Szybko oddzieliliśmy się od grupy, spotkaliśmy też naszego wykładowcą z UŚa, z którym mieliśmy mieć następnego ranka zajęcia. A to niefart, że na te zajęcia nie dotarliśmy! Wrocław był wtedy wyjątkowy. Nieoczekiwanie nie wróciliśmy na poranne zajęcia, a w najlepsze korzystaliśmy z ostatnich minut doby hotelowej, w wynajętym przez nas pokoju w hostelu.

Inną Noc Muzeów, którą wspominam bardzo dobrze, była ta w Krakowie. To był początek naszej krakowskiej przygody, która trwa już, z przerwami, 6.5 roku. Czegóż człowiek chciał wtedy więcej? Ukochana kobieta, ukochane miasto, ukochane muzea... Moja dusza romantyka i kulturoznawcy się cieszyła.

Maj. Cudowny maj. Szkoda, że ten tegoroczny jest taki ponury. Pogoda nie jest taka, jak być powinna, dotychczasowa, majowa beztroska poszła w świat. Z pewnością jeszcze wróci, ale sentymenty już nie pozwolą mi cieszyć się tym majem tak, jak kiedyś. To przykre, że życie potrafi się tak bardzo zmienić w parę chwil. A może to tylko wina mojej wrodzonej melancholii? Przecież z własnej winy wpakowałem się w Weltschmerz, niczym ten gamoń Werter. Może, skoro jest nowy maj, w nowym świecie, warto coś zmienić? Tylko, kurwa, jak?


Obiecałem wrzucać tutaj różne rzeczy, nie tylko swoje, godne pożałowania, myśli. Dziś będzie zatem wiersz, własnego autorstwa. I pewna piosenka.



"Jestem Werterem"

Prowokuję życie do zrobienia jeszcze paru kroków.
Dwa do przodu,
Trzy w bok
I jeszcze pięć wstecz.
Jedyne na co natrafiam to burza,
Sztorm szalejący w czerwonej klatce.

Zdarza się, że klatka przecieka,
Brunatną cieczą zalewając cały świat.
Mój świat.

Niedoskonały w swoim istnieniu.
Nieistniejący w swojej doskonałości.

W klatce tłamszą się emocje i nastroje:
Smutek, apatia i melancholia
Wymieszane ze sobą w różnym stopniu.

Jestem Werterem szukającym swojej Lotty.
Szkoda, że nikt nie wie,
Jak opuścić Weltschmerz.



Teraz coś radośniejszego, dla odmiany.

niedziela, 7 maja 2017

Niespokojnie spokojna dusza

Grill. Wydarzenie jakich było i będzie wiele. Ot, grupka znajomych, a bywa, że i nieznajomych, spotyka się na działce, by zjeść coś dobrego, napić się czegoś dobrego i pośmiać się, w mniej lub bardziej wybredny sposób. Dziś było inaczej. Dlaczego?

Po 1 - Czuć upływający czas. Młodzieńcze szaleństwa przy grillu, morzu wypitych piw, spalonych kiełbasach i tańcach na dachu, zastąpione zostały spokojem, kulturą i elegancją. Spokojne przygrywanie na lirze korbowej i gitarze, ciche, spokojne śpiewy, dobre mięso i wykwintne kiełbaski, niespiesznie przysmażane na niewielkim żarze, a do tego butelczyna dobrego, 7-letniego rumu, popijanego niewielkimi łykami. Chyba za bardzo chcieliśmy dogonić śmierć, poczuliśmy jej oddech i przystopowaliśmy. A już na pewno dojrzeliśmy. I choć dowcip dalej ten sam, ciężki, momentami toporny, często wulgarny, to jednak mimo wszystko łagodniejszy. A i stół... Niegdyś sprzątało się będąc już pijanym. Dziś na 2 godziny przed końcem imprezy było już posprzątane.

Po 2 - Czas, ale nie ten życiowy, a zwykły; klasyczny rozkład doby. Minęły chyba już te lata, gdy siedziało się do bladego świtu, będąc na skraju "trzeźwości". Z całą pewnością duchem każdy chciałby jeszcze się pobawić, jak "za młodu" (jakże dziwnie to brzmi mając lat 20 z hakiem). Dziś już nikt nie mówi, patrząc na zegarek, że jeszcze młoda godzina, choć wskazówki sugerują, że o tej porze normalni ludzie już dawno śpią. Czy to źle? Trudno ocenić.

Po 3 - Coraz bardziej człowiekowi zależy na tym, żeby byli jego przyjaciele. Nie jest ważne ile kto przyniesie alkoholu czy jedzenia. Ważne jest, że najbliższe osoby przyszły. Że chcieli poświęcić swój wolny czas właśnie dla nas, z nami go spędzić. Ważne jest, że te kilka-, kilkanaście lat znajomości jest nadal żywe, rozwija się. 

Jestem szczęśliwy. Chociaż dzisiaj, chociaż te kilka godzin. Jestem szczęśliwy, że te kilka najbliższych mi osób (choć nie wszyscy dali radę) przyszło właśnie dla mnie. Że to w naszym niewielkim, dosyć hermetycznym, gronie zechciało spędzić ten majowy weekend. Mogę mówić, że nienawidzę ludzi, ale muszę przyznać, że bez tych kilku osób nie byłoby mnie. Wszak dom bez jednej części fundamentów w końcu runie.

Dziękuję Wam za miły wieczór. Idealny. Czuję, że zasnę dziś spokojnie. W końcu, po raz pierwszy od naprawdę dawna.

A że sen może przynieść niespokojne wizje? Nic to. Może po takim dniu jednak sen też będzie dobry? Może w tym śnie rodzina będzie w końcu spokojna o mój los? Może coś miłego mi się nareszcie przyśni? Może oczy, te zielone oczy rudowłosej flecistki w końcu spojrzą na mnie łaskawie i z jakimś minimalnym uczuciem? Może skończą się te mary senne, o własnym pogrzebie, o krwi zalewającej mi twarz, o moich najgłębszych lękach i demonach. O śmierci. 

Księżyc dziś ładnie świecił. Zbliża się do pełni. Ja tymczasem zbieram się do snu, pełen nadziei, że moja boska Luna pobłogosławi mi dziś. Szkoda by było zepsuć sobie noc po tak wspaniałym dniu.

A jeśli to jest tylko sen i jeszcze się nie obudziłem?

Niech to szlag...

środa, 26 kwietnia 2017

A w Krakowie na Brackiej pada deszcz...

Ileż to razy słuchało się Grzegorz Turnaua i śpiewało razem z nim, że "w Krakowie na Brackiej pada deszcz". Ileż to razy wzruszało się przy piosenkach Grechuty, który pochowany został właśnie tutaj, na krakowskim cmentarzu Rakowickim? Ileż to razy bywało się w biurze Michała Zabłockiego, na Kanoniczej 7, popijając cydr lub przeglądając stare szafy z książkami, gdzie swego czasu przesiadywała Wisława Szymborska?

Kraków. Moje ukochane miasto. Niegdyś znane tylko z wycieczek, organizowanych raz na kilka miesięcy. Dziś poznane już bardzo dobrze. Zwiedziłem w nim niemal wszystko. Każdą komnatę każdego muzeum, każdą ulicę Starego Miasta, Kazimierza, Podgórza, Krowodrzy, Prądnika Białego i Czerwonego, a także Mistrzejowic, Woli Duchackiej czy Nowej Huty. Zawędrowałem w miejsca nieznane samym krakowianom, często zapomniane, pomijane przez żywego czy martwego człowieka. Ukochałem sobie to miasto ponad wszystkie inne, każdy jego pagórek, ścieżkę, każdą rzeczkę i staw, historie zaklęte w drzewach i w kamieniu, w każdej budowli. Tym bardziej z wielkim żalem przychodzi mi powoli pożegnać się z nim. 

Po prawie 4 latach pięknego, wspaniałego wręcz życia w Krakowie, mieście naszych królów, będę z niego wyjeżdżał. Przyjechałem tutaj we wrześniu 2013 roku, z moją ukochaną. Nie znałem wtedy niczego, poza Rynkiem i jego okolicami, a także Galerią Krakowską. Aż tu nagle przyszło mi zamieszkać na Grzegórzkach, na Dąbiu, moim ukochanym Dąbiu, którego tragiczną historię wchłonąłem jak gąbka. Zachwycałem się wtedy bliskością stawu Dąbskiego, Wisły, pięknymi, w tym miejscu jeszcze dzikimi, bulwarami, gdzie opalałem się, czytałem książki, spacerowałem, wyprowadzałem psa, którego przyszło mi pilnować, no i kręciłem film. Rok później przeniosłem się na Prądnik Czerwony, na nazywane przeze mnie "Nuszki". Tu z kolei zachwycała mnie bliskość potoku Sudół, bliskość północnych granic miasta, skąd często robiłem piesze wypady na okolice. Następnie przeniosłem się w granicach Prądnika Czerwonego, ale na inne miejsce. Już gorsze, już bardziej przygnębiające, bo do granic bólu samotne.

Ukochałem sobie Kraków. Boli to, że nie udało mi się nic osiągnąć w tym mieście, zupełnie jakby ono mnie nie chciało. Boli to, że od tej pory nie będzie już wielkich wypraw po Krakowie, co najwyżej niedzielna wycieczka i nocleg w, skądinąd ulubionym, hostelu Smocza Jama, na Wielopolu. Boli to, że przestaję być częścią tego miasta, a przecież jestem niemal jego dzieckiem. Jak mówił Tadeusz Boy-Żeleński:

Chociaż zrodzić tutaj mi się
Nie dały wyroki boskie,
Słusznie jestem w ludospisie
Za dziecko liczon krakowskie:


Tum mą młodość spędził całą,
Mieszkam z górą lat trzydzieście,
I powiedzieć mogę śmiało,
Znam się trochę na tym mieście.


Pozostaje mi żyć z wiarą, że wrócę tu kiedyś. Na krakowskiej ziemi zostawiam swoje serce i duszę. Oby dane mi było po nie wrócić.


piątek, 21 kwietnia 2017

Panta rhei...


"My decydujemy tylko o tym jak wykorzystać czas, który nam dano", jak powiedział Gandalf do Froda. Cóż, wiele w tym racji, nie można temu zaprzeczyć. Co jednak zrobić, jeśli ten czas upływa zbyt szybko? Nasz czas jest nierozerwalnie połączony z czasem innych osób, najbliższych, bliskich, dalszych, najdalszych i tych póki co obcych. Może też być tak, że osoby, z którymi połączył nas czas, swojego czasu już nie mają.

Ostatnio coraz bardziej odczuwam ten upływ czasu. Czuję się tak, jakby moja era, która jeszcze się nie rozpoczęła, już chyliła się ku końcowi. 25 lat. Pozostało mi, przyjmując średnio, 50 lat życia. To dużo, powie jeden człowiek. Możesz dożyć i setki, powie inny. Lecz jeszcze inny zauważy, że równie dużo już jest za mną. Powinienem mieć już stateczną, dobrą pracę, najlepiej taką z perspektywami awansu, umożliwiającą aktywy samorozwój i dającą wiele czasu na życie prywatne. Bo czy o to chodzi, żeby tylko pracować, wrócić do domu, zjeść, umyć się, zasnąć, pracować, wrócić do domu, etc. etc.? W końcu to malutkie, zamknięte koło zostanie przerwane poprzez dołożenie pewnego znaczącego elementu. Ciąg pracy, jedzenia i snu zostanie przerwany przez śmierć, po której zostanie już tylko wieczny odpoczynek przy tym lub innym bogu. Lub inaczej, w absolucie lub nowym ciele, z nowym, ofiarowanym nam czasem.

Wracając jednak, powinienem mieć stateczną pracę. Cóż mam? Poszukiwania. Rozsyłanie CV po muzeach i galeriach sztuki, po fundacjach, instytucjach i organizacjach kultury. Po redakcjach magazynów, czasopism i dzienników. I zawsze znajduje się ktoś minimalnie lepszy, kto znalazł czas na to, by oprócz angielskiego, nauczyć się także retoromańskiego; kto znalazł fundusze na specjalistyczne kursy i szkolenia, i chociaż niewiele z nich pamięta, to jednak nie szkodzi. Ma to wpisane w CV, a pracodawca i tak go nauczy tego od podstaw. Pokaże jak stawia się pierwsze kroki i dalej Pinokio pójdzie sam. I tak ten czas ucieka, a we mnie budzi się poczucie, że swój czas źle wykorzystałem. Zachciało mi się szerzyć kulturę wśród narodu, a ten naród nie chce kultury. Może mogłem pójść do gastronomika, nauczyć się gotować i powoli doszkalać, najpierw w domu, a potem w restauracjach. Wszak ten naród lubi jeść i chce jedzenia. Może mogłem pójść na technika ochrony środowiska? To by się bardziej przydało niż recenzowanie spektakli, których nikt nie ogląda, czytanie książek, których nikt nie czyta i podziwianie sztuki, której nikt nie rozumie. Lecz czy dopiero wtedy nie okazałoby się, jak wiele straciłem nie idąc na kulturoznawstwo?

Mam 25 lat i nie znam swojej historii. Czas nie pozwolił mi na jej poznanie. Rodzina, tak wielka jeszcze 20 lat temu, dziś już bardzo skruszała i skarlała. Nie mam kogo zapytać o resztę rodziny, tę nieznaną, a pytań wiele. Chciałbym np. poznać, chociaż z opowieści, ludzi, którzy przekazali mi te specyficzne geny. Wśród żyjących członków rodziny na próżno szukać kogoś, kto byłby równie wielkim humanistą, romantykiem, marzycielem i fantastą jak ja. Niemal wszyscy stoją raczej w opozycji do mnie. Niestety, za późno na takie poznawanie swojej historii.

Z rodzinnych opowieści mogę dowiedzieć się jedynie tego, że już dawno powinienem mieć żonę i dziecko. Cóż... Widać priorytety bywają bardzo różne. Ale to wszystko też powoduje, że upływający czas odczuwam o wiele bardziej. Już pierwsza, najświeższa młodość przeminęła. Zaczynam czuć się staro. To z całą pewnością wina psychiki, która przegoniła mojego młodzieńczego, pełnego entuzjazmu ducha, a zamiast niego sprowadziła duszę stetryczałego, starego dziada. Czuję, jakby już brakowało mi sił. I choć, owszem, chcę być ojcem, to czy jednak tych sił mi wystarczy na dziecko? Czy wystarczy mi czasu, żeby dożyć jego lub jej dorosłości?

Zbyt wiele wątpliwości zrodziło się w moim sercu. A może jednak czas nie jest wcale tak późny? Może jednak ten czas nie upływa tak szybko? Przecież wszystko może się odmienić, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Jeszcze wszystko może wrócić do normalności i być takie, jakim być powinno.

Czas. Trzeba mi tylko czasu. I może więcej wiary w świat i siebie.

wtorek, 11 kwietnia 2017

Praskie anioły pozdrawiają Stalina

Dzisiaj na zajęciach z reportażu miałem wyjątkową okazję poznać pewnego interesującego człowieka. Człowieka, który bardzo mocno wpłynął na moje postrzeganie świata, a przy tym utworzył we mnie miłość do dziennikarstwa i do Czech. Jest nim Mariusz Szczygieł, reporter. Autor takich zbiorów reportaży, jak "Zrób sobie raj", "Niedziela, która zdarzyła się w środę" czy kultowy wręcz "Gottland" (jedyna książka, którą mogę uznać za swego rodzaju combo - najpierw ją przeczytałem, następnie byłem na spektaklu na jej podstawie (genialna sztuka w Teatrze Rozrywki w Chorzowie), a potem w kinie na filmie, też na jej podstawie).

"Gottland" jest nietypową książką. Nas, Polaków, przeraża opisana w niej historia narodu czeskiego przeraża. Historia wymazana z pamięci przez samych Czechów, często też nieznana. Historia jakże inna od naszej. Brakuje w niej szaleńczej walki o swoją wolność, brakuje w niej wielkich, bezsensownych zrywów i wszechobecnego w polskiej historii przeświadczenia o tym, że to ten jeden naród jest Chrystusem pośród innych narodów. Natomiast Czesi, którzy owe reportaże znają, śmieją się. Z nich, ze swojej historii, ze swoich antybohaterów.
We mnie "Gottland" rozbudził coś, czego wcześniej nie doświadczyłem. Uruchomił we mnie pragnienie zobaczenia tego smutnego, choć paradoksalnie radosnego (na pewno dużo bardziej niż my) kraju. Dlatego też kilka lat temu wybrałem się na 4-dniową wycieczkę do Pragi, nie tyle turystycznymi szlakami, co bardziej właśnie śladami tragicznej historii.

Podczas tej wędrówki przez Pragę szukałem miejsc, które gdzieś zostały opisane na kartach "Gottlandu". Tym sposobem dotarłem, razem z moją ówczesną miłością, na wzgórze Letna, gdzie po wojnie, na monumentalnym cokole, stał największy na świecie posąg Stalina. I tu pierwsza z dziwnych historii: do zaprojektowania owego posągu zostali wyznaczeni wszyscy rzeźbiarze z Czech. Przymusowo. Jego autor, Otakar Švec, niedługo przed odsłonięciem pomnika popełnił samobójstwo. Dlaczego? Ktoś zauważył, że kołchoźnica trzyma rękę na rozporku żołnierza. Tyle wystarczyło. Pomnik, odsłonięty w 1955 roku, nie stał długo na Letnej. Już w 1962 roku władza kazała pomnik wyburzyć, lecz należało to zrobić w taki sposób, aby nikt w mieście nie widział i nie słyszał wybuchu, nie uszkadzając głowy Stalina, a po dokonaniu rozbiórki mieszkańcu mieli momentalnie zapomnieć o tym, że jakikolwiek pomnik tam stał. Jak rozkazano, tak zrobiono. Stalin przestał istnieć zarówno fizycznie, jak i w głowach prażan. Dziś na wzgórzu, na tym samym cokole, stoi gigantyczny metronom, postawiony w 1991 roku. Ciekawostką zauważoną przeze mnie, a przemilczaną przez Szczygła jest fakt, że wskazówka metronomu jest czerwona. Tak oto na miejscu czerwonego wodza tyka czerwona iglica. Tyka? No właśnie. Często bywa, że brakuje prądu, który uruchamia metronom. Wówczas wskazówka zatrzymuje się w bezruchu, jakby zawieszona pomiędzy współczesnością a straszliwą przeszłością, zaserwowaną przez komunistyczną władzę.

Inna ciekawostka kryje się nieco niżej. Schodząc po schodach ze wzgórza można zauważyć przy moście wysokie filary, na których stoją anioły. Anioły te skierowane są w stronę wzgórza, pozdrawiając go wyciągniętymi do przodu dłońmi. Ironia tej sytuacji polega na tym, że zapewne gdy na Letnej dumnie prężył się Stalin, anioły już tam stały, pozdrawiając gestem wodza lub też zabraniając mu wejść do miasta. Jak było, można się jedynie domyślać. Dziś na cokole, na którym stoi metronom, spotkać można jedynie wielkie grupy młodzieży i hipsterów, którzy o historii tego miejsca być może nawet nie wiedzą. Tutaj nie docierają wycieczki turystyczne, chociaż czerwoną wskazówkę widać doskonale z wielu miejsc w mieście, a jedynym językiem, jaki można usłyszeć spacerując po parku dookoła cokołu jest język czeski.

Czemu opisuję akurat tę historię?

Praga zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Piękne miasto o złotych dachach, dziesiątkach wąskich uliczek, wyjątkowym zamku na Hradczanach, cudnym parku na Penie. Miasto tak bardzo turystyczne, a nad nim górująca czerwona wskazówka metronomu. Wskazówka, która przypomina o tym, co się działo, a o czym większość nie wie. To wszystko sprawiło, że po powrocie z Pragi aż napisałem maila do pana Szczygła, informując go o tym, co zauważyłem, a czego nie zauważył on, co mogłoby zainteresować go, jako reportera.

Żeby nie było tylko o Stalinie... Praga to także wiele innych pomników i rzeźb. Rzeźb jakże odpowiadających czeskiemu duchowi. Bo czy w innym mieście, w innym kraju, powiesiliby doktora Freuda na żeliwnym pręcie, kilkadziesiąt metrów nad ziemią, nad jedną z ulic? I chociaż Freud trzyma się tego prętu tylko jedną ręką, twarz ma spokojną. Jest jakby pogodzony z tym czeskim duchem, który cieszy się, że psychoanalityk nad nim dynda. Czy w innym mieście można postawić fontannę składającą się z mapy danego kraju, na którą sika dwóch mężczyzn? W Polsce autor takiego projektu zostałby ukarany za obrazę państwa, władzy, a może i jakiś biskup postraszyłby go ekskomuniką. Ale nie w Czechach, nie w Pradze, mieście, w którym widziałem najpiękniejszy bar plenerowy, pod murami Kościoła Matki Boskiej Śnieżnej. W Polsce pod kościołem co najwyżej można zobaczyć odpust, jeśli proboszcz na niego pozwoli.

Czesi to dziwny naród. Na pewno spokojniejszy niż Polacy. W końcu praktykuje spokojną kulturę chmielu, a nie agresywną kulturę żyta.

Ta wycieczka do Czech, oprócz zaspokojenia potrzeby poznania tego dziwnego narodu, miała jeszcze jedną, ważną rolę. Jak żadna inna uświadomiła mnie, że praca reportera, choć wymagająca ogromnej wiedzy i lekkiego pióra, jest pracą, którą chciałbym się zajmować. Lecz czy człowiek, który tak nie lubi ludzi, nadaje się do pracy z nimi? A może powinienem jak ten praski Freud, spojrzeć na siebie z góry i jednak spróbować? Czas pokaże.

Chciałem podzielić się swoimi zdjęciami z tej wyprawy, niestety, przepadły w przykrych okolicznościach. Posiłkuję się więc zdjęciami z internetu.




sobota, 8 kwietnia 2017

Życie jest snem

"Życie jest snem", jak mówi tytuł jednego z dzieł hiszpańskiego dramaturga z okresu baroku, Calderona de la Barca. Można też powiedzieć przewrotnie, że sen jest życiem. Ile to razy śniliśmy o czymś, co było tak bardzo realistyczne, że po przebudzeniu byliśmy przekonani, że to nie był sen, a prawdziwe wydarzenia?

Moje sny można podzielić na dwie grupy. Jedna to marzenia senne kompletnie nierealne, takie jak latanie, oglądanie z góry własnego pogrzebu, bieganie po Podwalu w stroju Nerona, uciekanie przez łąkę przed czołgami. Druga grupa jest nieco odmienna. Mam przeczucie, że miejsca, o których śnię, istnieją naprawdę. Ludzie, którzy w tych snach występują, zachowują się tak, jak w rzeczywistości. Każdy ich gest, ton głosu, ruch, mimika twarzy, wszystko to jest identyczne jak w rzeczywistości. Ale nie o ludziach chcę opowiedzieć, a właśnie o tych miejscach.

Co jakiś czas, czasem jest to kilka dni, czasem kilka lat, śnią mi się pewne miejsca. Najczęściej powtarza się pewien sklep. Wchodzę do niewielkiego pomieszczenia, ściany obite są drewnem lub pomalowane na brązowo. Wygląda jak zwykła, choć trochę staromodna drogeria, z jedną różnicą. Zamiast płynów, szamponów i dezodorantów, na półkach poustawiane są kadzidła, świeczki, eliksiry. Pozawieszane są najróżniejsze medaliony i talizmany, w ladach poukładane są karty tarota, a w powietrzu unosi się ciężki, kadzidlany zapach. Po prawej stronie pomieszczenia jest przejście do dalszych pomieszczeń. A tam znajduje się wielka, okultystyczna księgarnia. Tysiące książek o magii, mitologiach z całego świata, rytuałach, bóstwach, bogach i bożkach, demonach i upiorach, przywoływaniu istot z zaświatów, itp. Wszystko, czego dusza zapragnie. I do tego mnóstwo ludzi, każdy coś kupuje. Ten sklep śnił mi się już przynajmniej 10 razy. Wiem, że będzie mi się śnił tak długo, dopóki nie znajdę go i nie odwiedzę w rzeczywistości. Co ciekawego, w okolicach Glastonbury, w Anglii, znajduje się pewne miasteczko, jeden z ważniejszych punktów na neopogańskiej mapie świata. Z całą pewnością tam znajdę ten sklep, być może nawet identyczny.

Z innych powtarzających się miejsc, które mają swój realny odpowiednik, wymienić mogę ogródki działkowe na Podwalu, w Jaworznie. Układ działek jest identyczny jak tam, nawet moja działka tam jest, jednak są one położone na wzgórzach, a z jednej ze skarp jest widok na duże miasto.

Dosyć często też śni mi się, że spaceruję po Petersburgu. Sprawdziłem jak wygląda Petersburg na mapach Google. Identycznie jak w moich snach, chociaż nigdy wcześniej nie interesowałem się tym miastem. Chyba muszę się tam wybrać, przejść się w rzeczywistości po tych miejscach, po których wędruję nocą, poza ciałem i czasem.

Rzadko zdarza się, żeby jakiś sen przyśnił mi się jeszcze raz. Ale ten sklep, działki czy Petersburg nawiedzają mnie dosyć regularnie. Skoro więc "życie jest snem" to może naprawdę sen jest życiem? Zobaczymy co przyniosą kolejne noce. W temacie snów jeszcze wiele tutaj napiszę.

Tymczasem, skoro już o Petersburgu była mowa, polecam piękny utwór Artura Andrusa.


czwartek, 6 kwietnia 2017

Skąd, po co i właściwie dlaczego?

Dzieje się. Dzieje się bardzo wiele. Natłok myśli, które kotłują się w głowie, prosi się, żeby znaleźć dla niego jakieś ujście. Chciałbym się jakoś podzielić tymi myślami. Niektóre będą radosne, przesycone prostym, dziecięcym wręcz zachwytem, inne, epatując mrokiem, będą odstraszać.

Będą się tu pojawiały moje przemyślenia, uwagi na temat świata i bieżących wydarzeń, liczne komentarze, relacje z podróży, a to przeplatane będzie wierszami (własnymi i ulubionych poetów), zdjęciami, obrazami oraz muzyką.

Miała być strona na Facebooku, lecz nie wiem jak długo tam będę gościł, pod tym czy innym pseudonimem lub nazwiskiem. Blog wydaje się być trwalszy. No i w jego treści zagłębią się ci, którzy rzeczywiście będą zainteresowani tym, co mam do napisania.

Mam nadzieję, że każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Że to, co się tutaj pojawi, skłoni kogoś z Was do jakiejś refleksji, może sprowokuje do dyskusji, może zachwyci. Liczę na to. Niech ten blog żyje. Gdy przyjdzie jego kres, zniknie bez zbędnych ostrzeżeń, wszak to nie rękopisy. A jak wiadomo, tylko "rękopisy nie płoną".