środa, 26 kwietnia 2017

A w Krakowie na Brackiej pada deszcz...

Ileż to razy słuchało się Grzegorz Turnaua i śpiewało razem z nim, że "w Krakowie na Brackiej pada deszcz". Ileż to razy wzruszało się przy piosenkach Grechuty, który pochowany został właśnie tutaj, na krakowskim cmentarzu Rakowickim? Ileż to razy bywało się w biurze Michała Zabłockiego, na Kanoniczej 7, popijając cydr lub przeglądając stare szafy z książkami, gdzie swego czasu przesiadywała Wisława Szymborska?

Kraków. Moje ukochane miasto. Niegdyś znane tylko z wycieczek, organizowanych raz na kilka miesięcy. Dziś poznane już bardzo dobrze. Zwiedziłem w nim niemal wszystko. Każdą komnatę każdego muzeum, każdą ulicę Starego Miasta, Kazimierza, Podgórza, Krowodrzy, Prądnika Białego i Czerwonego, a także Mistrzejowic, Woli Duchackiej czy Nowej Huty. Zawędrowałem w miejsca nieznane samym krakowianom, często zapomniane, pomijane przez żywego czy martwego człowieka. Ukochałem sobie to miasto ponad wszystkie inne, każdy jego pagórek, ścieżkę, każdą rzeczkę i staw, historie zaklęte w drzewach i w kamieniu, w każdej budowli. Tym bardziej z wielkim żalem przychodzi mi powoli pożegnać się z nim. 

Po prawie 4 latach pięknego, wspaniałego wręcz życia w Krakowie, mieście naszych królów, będę z niego wyjeżdżał. Przyjechałem tutaj we wrześniu 2013 roku, z moją ukochaną. Nie znałem wtedy niczego, poza Rynkiem i jego okolicami, a także Galerią Krakowską. Aż tu nagle przyszło mi zamieszkać na Grzegórzkach, na Dąbiu, moim ukochanym Dąbiu, którego tragiczną historię wchłonąłem jak gąbka. Zachwycałem się wtedy bliskością stawu Dąbskiego, Wisły, pięknymi, w tym miejscu jeszcze dzikimi, bulwarami, gdzie opalałem się, czytałem książki, spacerowałem, wyprowadzałem psa, którego przyszło mi pilnować, no i kręciłem film. Rok później przeniosłem się na Prądnik Czerwony, na nazywane przeze mnie "Nuszki". Tu z kolei zachwycała mnie bliskość potoku Sudół, bliskość północnych granic miasta, skąd często robiłem piesze wypady na okolice. Następnie przeniosłem się w granicach Prądnika Czerwonego, ale na inne miejsce. Już gorsze, już bardziej przygnębiające, bo do granic bólu samotne.

Ukochałem sobie Kraków. Boli to, że nie udało mi się nic osiągnąć w tym mieście, zupełnie jakby ono mnie nie chciało. Boli to, że od tej pory nie będzie już wielkich wypraw po Krakowie, co najwyżej niedzielna wycieczka i nocleg w, skądinąd ulubionym, hostelu Smocza Jama, na Wielopolu. Boli to, że przestaję być częścią tego miasta, a przecież jestem niemal jego dzieckiem. Jak mówił Tadeusz Boy-Żeleński:

Chociaż zrodzić tutaj mi się
Nie dały wyroki boskie,
Słusznie jestem w ludospisie
Za dziecko liczon krakowskie:


Tum mą młodość spędził całą,
Mieszkam z górą lat trzydzieście,
I powiedzieć mogę śmiało,
Znam się trochę na tym mieście.


Pozostaje mi żyć z wiarą, że wrócę tu kiedyś. Na krakowskiej ziemi zostawiam swoje serce i duszę. Oby dane mi było po nie wrócić.


piątek, 21 kwietnia 2017

Panta rhei...


"My decydujemy tylko o tym jak wykorzystać czas, który nam dano", jak powiedział Gandalf do Froda. Cóż, wiele w tym racji, nie można temu zaprzeczyć. Co jednak zrobić, jeśli ten czas upływa zbyt szybko? Nasz czas jest nierozerwalnie połączony z czasem innych osób, najbliższych, bliskich, dalszych, najdalszych i tych póki co obcych. Może też być tak, że osoby, z którymi połączył nas czas, swojego czasu już nie mają.

Ostatnio coraz bardziej odczuwam ten upływ czasu. Czuję się tak, jakby moja era, która jeszcze się nie rozpoczęła, już chyliła się ku końcowi. 25 lat. Pozostało mi, przyjmując średnio, 50 lat życia. To dużo, powie jeden człowiek. Możesz dożyć i setki, powie inny. Lecz jeszcze inny zauważy, że równie dużo już jest za mną. Powinienem mieć już stateczną, dobrą pracę, najlepiej taką z perspektywami awansu, umożliwiającą aktywy samorozwój i dającą wiele czasu na życie prywatne. Bo czy o to chodzi, żeby tylko pracować, wrócić do domu, zjeść, umyć się, zasnąć, pracować, wrócić do domu, etc. etc.? W końcu to malutkie, zamknięte koło zostanie przerwane poprzez dołożenie pewnego znaczącego elementu. Ciąg pracy, jedzenia i snu zostanie przerwany przez śmierć, po której zostanie już tylko wieczny odpoczynek przy tym lub innym bogu. Lub inaczej, w absolucie lub nowym ciele, z nowym, ofiarowanym nam czasem.

Wracając jednak, powinienem mieć stateczną pracę. Cóż mam? Poszukiwania. Rozsyłanie CV po muzeach i galeriach sztuki, po fundacjach, instytucjach i organizacjach kultury. Po redakcjach magazynów, czasopism i dzienników. I zawsze znajduje się ktoś minimalnie lepszy, kto znalazł czas na to, by oprócz angielskiego, nauczyć się także retoromańskiego; kto znalazł fundusze na specjalistyczne kursy i szkolenia, i chociaż niewiele z nich pamięta, to jednak nie szkodzi. Ma to wpisane w CV, a pracodawca i tak go nauczy tego od podstaw. Pokaże jak stawia się pierwsze kroki i dalej Pinokio pójdzie sam. I tak ten czas ucieka, a we mnie budzi się poczucie, że swój czas źle wykorzystałem. Zachciało mi się szerzyć kulturę wśród narodu, a ten naród nie chce kultury. Może mogłem pójść do gastronomika, nauczyć się gotować i powoli doszkalać, najpierw w domu, a potem w restauracjach. Wszak ten naród lubi jeść i chce jedzenia. Może mogłem pójść na technika ochrony środowiska? To by się bardziej przydało niż recenzowanie spektakli, których nikt nie ogląda, czytanie książek, których nikt nie czyta i podziwianie sztuki, której nikt nie rozumie. Lecz czy dopiero wtedy nie okazałoby się, jak wiele straciłem nie idąc na kulturoznawstwo?

Mam 25 lat i nie znam swojej historii. Czas nie pozwolił mi na jej poznanie. Rodzina, tak wielka jeszcze 20 lat temu, dziś już bardzo skruszała i skarlała. Nie mam kogo zapytać o resztę rodziny, tę nieznaną, a pytań wiele. Chciałbym np. poznać, chociaż z opowieści, ludzi, którzy przekazali mi te specyficzne geny. Wśród żyjących członków rodziny na próżno szukać kogoś, kto byłby równie wielkim humanistą, romantykiem, marzycielem i fantastą jak ja. Niemal wszyscy stoją raczej w opozycji do mnie. Niestety, za późno na takie poznawanie swojej historii.

Z rodzinnych opowieści mogę dowiedzieć się jedynie tego, że już dawno powinienem mieć żonę i dziecko. Cóż... Widać priorytety bywają bardzo różne. Ale to wszystko też powoduje, że upływający czas odczuwam o wiele bardziej. Już pierwsza, najświeższa młodość przeminęła. Zaczynam czuć się staro. To z całą pewnością wina psychiki, która przegoniła mojego młodzieńczego, pełnego entuzjazmu ducha, a zamiast niego sprowadziła duszę stetryczałego, starego dziada. Czuję, jakby już brakowało mi sił. I choć, owszem, chcę być ojcem, to czy jednak tych sił mi wystarczy na dziecko? Czy wystarczy mi czasu, żeby dożyć jego lub jej dorosłości?

Zbyt wiele wątpliwości zrodziło się w moim sercu. A może jednak czas nie jest wcale tak późny? Może jednak ten czas nie upływa tak szybko? Przecież wszystko może się odmienić, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Jeszcze wszystko może wrócić do normalności i być takie, jakim być powinno.

Czas. Trzeba mi tylko czasu. I może więcej wiary w świat i siebie.

wtorek, 11 kwietnia 2017

Praskie anioły pozdrawiają Stalina

Dzisiaj na zajęciach z reportażu miałem wyjątkową okazję poznać pewnego interesującego człowieka. Człowieka, który bardzo mocno wpłynął na moje postrzeganie świata, a przy tym utworzył we mnie miłość do dziennikarstwa i do Czech. Jest nim Mariusz Szczygieł, reporter. Autor takich zbiorów reportaży, jak "Zrób sobie raj", "Niedziela, która zdarzyła się w środę" czy kultowy wręcz "Gottland" (jedyna książka, którą mogę uznać za swego rodzaju combo - najpierw ją przeczytałem, następnie byłem na spektaklu na jej podstawie (genialna sztuka w Teatrze Rozrywki w Chorzowie), a potem w kinie na filmie, też na jej podstawie).

"Gottland" jest nietypową książką. Nas, Polaków, przeraża opisana w niej historia narodu czeskiego przeraża. Historia wymazana z pamięci przez samych Czechów, często też nieznana. Historia jakże inna od naszej. Brakuje w niej szaleńczej walki o swoją wolność, brakuje w niej wielkich, bezsensownych zrywów i wszechobecnego w polskiej historii przeświadczenia o tym, że to ten jeden naród jest Chrystusem pośród innych narodów. Natomiast Czesi, którzy owe reportaże znają, śmieją się. Z nich, ze swojej historii, ze swoich antybohaterów.
We mnie "Gottland" rozbudził coś, czego wcześniej nie doświadczyłem. Uruchomił we mnie pragnienie zobaczenia tego smutnego, choć paradoksalnie radosnego (na pewno dużo bardziej niż my) kraju. Dlatego też kilka lat temu wybrałem się na 4-dniową wycieczkę do Pragi, nie tyle turystycznymi szlakami, co bardziej właśnie śladami tragicznej historii.

Podczas tej wędrówki przez Pragę szukałem miejsc, które gdzieś zostały opisane na kartach "Gottlandu". Tym sposobem dotarłem, razem z moją ówczesną miłością, na wzgórze Letna, gdzie po wojnie, na monumentalnym cokole, stał największy na świecie posąg Stalina. I tu pierwsza z dziwnych historii: do zaprojektowania owego posągu zostali wyznaczeni wszyscy rzeźbiarze z Czech. Przymusowo. Jego autor, Otakar Švec, niedługo przed odsłonięciem pomnika popełnił samobójstwo. Dlaczego? Ktoś zauważył, że kołchoźnica trzyma rękę na rozporku żołnierza. Tyle wystarczyło. Pomnik, odsłonięty w 1955 roku, nie stał długo na Letnej. Już w 1962 roku władza kazała pomnik wyburzyć, lecz należało to zrobić w taki sposób, aby nikt w mieście nie widział i nie słyszał wybuchu, nie uszkadzając głowy Stalina, a po dokonaniu rozbiórki mieszkańcu mieli momentalnie zapomnieć o tym, że jakikolwiek pomnik tam stał. Jak rozkazano, tak zrobiono. Stalin przestał istnieć zarówno fizycznie, jak i w głowach prażan. Dziś na wzgórzu, na tym samym cokole, stoi gigantyczny metronom, postawiony w 1991 roku. Ciekawostką zauważoną przeze mnie, a przemilczaną przez Szczygła jest fakt, że wskazówka metronomu jest czerwona. Tak oto na miejscu czerwonego wodza tyka czerwona iglica. Tyka? No właśnie. Często bywa, że brakuje prądu, który uruchamia metronom. Wówczas wskazówka zatrzymuje się w bezruchu, jakby zawieszona pomiędzy współczesnością a straszliwą przeszłością, zaserwowaną przez komunistyczną władzę.

Inna ciekawostka kryje się nieco niżej. Schodząc po schodach ze wzgórza można zauważyć przy moście wysokie filary, na których stoją anioły. Anioły te skierowane są w stronę wzgórza, pozdrawiając go wyciągniętymi do przodu dłońmi. Ironia tej sytuacji polega na tym, że zapewne gdy na Letnej dumnie prężył się Stalin, anioły już tam stały, pozdrawiając gestem wodza lub też zabraniając mu wejść do miasta. Jak było, można się jedynie domyślać. Dziś na cokole, na którym stoi metronom, spotkać można jedynie wielkie grupy młodzieży i hipsterów, którzy o historii tego miejsca być może nawet nie wiedzą. Tutaj nie docierają wycieczki turystyczne, chociaż czerwoną wskazówkę widać doskonale z wielu miejsc w mieście, a jedynym językiem, jaki można usłyszeć spacerując po parku dookoła cokołu jest język czeski.

Czemu opisuję akurat tę historię?

Praga zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Piękne miasto o złotych dachach, dziesiątkach wąskich uliczek, wyjątkowym zamku na Hradczanach, cudnym parku na Penie. Miasto tak bardzo turystyczne, a nad nim górująca czerwona wskazówka metronomu. Wskazówka, która przypomina o tym, co się działo, a o czym większość nie wie. To wszystko sprawiło, że po powrocie z Pragi aż napisałem maila do pana Szczygła, informując go o tym, co zauważyłem, a czego nie zauważył on, co mogłoby zainteresować go, jako reportera.

Żeby nie było tylko o Stalinie... Praga to także wiele innych pomników i rzeźb. Rzeźb jakże odpowiadających czeskiemu duchowi. Bo czy w innym mieście, w innym kraju, powiesiliby doktora Freuda na żeliwnym pręcie, kilkadziesiąt metrów nad ziemią, nad jedną z ulic? I chociaż Freud trzyma się tego prętu tylko jedną ręką, twarz ma spokojną. Jest jakby pogodzony z tym czeskim duchem, który cieszy się, że psychoanalityk nad nim dynda. Czy w innym mieście można postawić fontannę składającą się z mapy danego kraju, na którą sika dwóch mężczyzn? W Polsce autor takiego projektu zostałby ukarany za obrazę państwa, władzy, a może i jakiś biskup postraszyłby go ekskomuniką. Ale nie w Czechach, nie w Pradze, mieście, w którym widziałem najpiękniejszy bar plenerowy, pod murami Kościoła Matki Boskiej Śnieżnej. W Polsce pod kościołem co najwyżej można zobaczyć odpust, jeśli proboszcz na niego pozwoli.

Czesi to dziwny naród. Na pewno spokojniejszy niż Polacy. W końcu praktykuje spokojną kulturę chmielu, a nie agresywną kulturę żyta.

Ta wycieczka do Czech, oprócz zaspokojenia potrzeby poznania tego dziwnego narodu, miała jeszcze jedną, ważną rolę. Jak żadna inna uświadomiła mnie, że praca reportera, choć wymagająca ogromnej wiedzy i lekkiego pióra, jest pracą, którą chciałbym się zajmować. Lecz czy człowiek, który tak nie lubi ludzi, nadaje się do pracy z nimi? A może powinienem jak ten praski Freud, spojrzeć na siebie z góry i jednak spróbować? Czas pokaże.

Chciałem podzielić się swoimi zdjęciami z tej wyprawy, niestety, przepadły w przykrych okolicznościach. Posiłkuję się więc zdjęciami z internetu.




sobota, 8 kwietnia 2017

Życie jest snem

"Życie jest snem", jak mówi tytuł jednego z dzieł hiszpańskiego dramaturga z okresu baroku, Calderona de la Barca. Można też powiedzieć przewrotnie, że sen jest życiem. Ile to razy śniliśmy o czymś, co było tak bardzo realistyczne, że po przebudzeniu byliśmy przekonani, że to nie był sen, a prawdziwe wydarzenia?

Moje sny można podzielić na dwie grupy. Jedna to marzenia senne kompletnie nierealne, takie jak latanie, oglądanie z góry własnego pogrzebu, bieganie po Podwalu w stroju Nerona, uciekanie przez łąkę przed czołgami. Druga grupa jest nieco odmienna. Mam przeczucie, że miejsca, o których śnię, istnieją naprawdę. Ludzie, którzy w tych snach występują, zachowują się tak, jak w rzeczywistości. Każdy ich gest, ton głosu, ruch, mimika twarzy, wszystko to jest identyczne jak w rzeczywistości. Ale nie o ludziach chcę opowiedzieć, a właśnie o tych miejscach.

Co jakiś czas, czasem jest to kilka dni, czasem kilka lat, śnią mi się pewne miejsca. Najczęściej powtarza się pewien sklep. Wchodzę do niewielkiego pomieszczenia, ściany obite są drewnem lub pomalowane na brązowo. Wygląda jak zwykła, choć trochę staromodna drogeria, z jedną różnicą. Zamiast płynów, szamponów i dezodorantów, na półkach poustawiane są kadzidła, świeczki, eliksiry. Pozawieszane są najróżniejsze medaliony i talizmany, w ladach poukładane są karty tarota, a w powietrzu unosi się ciężki, kadzidlany zapach. Po prawej stronie pomieszczenia jest przejście do dalszych pomieszczeń. A tam znajduje się wielka, okultystyczna księgarnia. Tysiące książek o magii, mitologiach z całego świata, rytuałach, bóstwach, bogach i bożkach, demonach i upiorach, przywoływaniu istot z zaświatów, itp. Wszystko, czego dusza zapragnie. I do tego mnóstwo ludzi, każdy coś kupuje. Ten sklep śnił mi się już przynajmniej 10 razy. Wiem, że będzie mi się śnił tak długo, dopóki nie znajdę go i nie odwiedzę w rzeczywistości. Co ciekawego, w okolicach Glastonbury, w Anglii, znajduje się pewne miasteczko, jeden z ważniejszych punktów na neopogańskiej mapie świata. Z całą pewnością tam znajdę ten sklep, być może nawet identyczny.

Z innych powtarzających się miejsc, które mają swój realny odpowiednik, wymienić mogę ogródki działkowe na Podwalu, w Jaworznie. Układ działek jest identyczny jak tam, nawet moja działka tam jest, jednak są one położone na wzgórzach, a z jednej ze skarp jest widok na duże miasto.

Dosyć często też śni mi się, że spaceruję po Petersburgu. Sprawdziłem jak wygląda Petersburg na mapach Google. Identycznie jak w moich snach, chociaż nigdy wcześniej nie interesowałem się tym miastem. Chyba muszę się tam wybrać, przejść się w rzeczywistości po tych miejscach, po których wędruję nocą, poza ciałem i czasem.

Rzadko zdarza się, żeby jakiś sen przyśnił mi się jeszcze raz. Ale ten sklep, działki czy Petersburg nawiedzają mnie dosyć regularnie. Skoro więc "życie jest snem" to może naprawdę sen jest życiem? Zobaczymy co przyniosą kolejne noce. W temacie snów jeszcze wiele tutaj napiszę.

Tymczasem, skoro już o Petersburgu była mowa, polecam piękny utwór Artura Andrusa.


czwartek, 6 kwietnia 2017

Skąd, po co i właściwie dlaczego?

Dzieje się. Dzieje się bardzo wiele. Natłok myśli, które kotłują się w głowie, prosi się, żeby znaleźć dla niego jakieś ujście. Chciałbym się jakoś podzielić tymi myślami. Niektóre będą radosne, przesycone prostym, dziecięcym wręcz zachwytem, inne, epatując mrokiem, będą odstraszać.

Będą się tu pojawiały moje przemyślenia, uwagi na temat świata i bieżących wydarzeń, liczne komentarze, relacje z podróży, a to przeplatane będzie wierszami (własnymi i ulubionych poetów), zdjęciami, obrazami oraz muzyką.

Miała być strona na Facebooku, lecz nie wiem jak długo tam będę gościł, pod tym czy innym pseudonimem lub nazwiskiem. Blog wydaje się być trwalszy. No i w jego treści zagłębią się ci, którzy rzeczywiście będą zainteresowani tym, co mam do napisania.

Mam nadzieję, że każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Że to, co się tutaj pojawi, skłoni kogoś z Was do jakiejś refleksji, może sprowokuje do dyskusji, może zachwyci. Liczę na to. Niech ten blog żyje. Gdy przyjdzie jego kres, zniknie bez zbędnych ostrzeżeń, wszak to nie rękopisy. A jak wiadomo, tylko "rękopisy nie płoną".