wtorek, 11 kwietnia 2017

Praskie anioły pozdrawiają Stalina

Dzisiaj na zajęciach z reportażu miałem wyjątkową okazję poznać pewnego interesującego człowieka. Człowieka, który bardzo mocno wpłynął na moje postrzeganie świata, a przy tym utworzył we mnie miłość do dziennikarstwa i do Czech. Jest nim Mariusz Szczygieł, reporter. Autor takich zbiorów reportaży, jak "Zrób sobie raj", "Niedziela, która zdarzyła się w środę" czy kultowy wręcz "Gottland" (jedyna książka, którą mogę uznać za swego rodzaju combo - najpierw ją przeczytałem, następnie byłem na spektaklu na jej podstawie (genialna sztuka w Teatrze Rozrywki w Chorzowie), a potem w kinie na filmie, też na jej podstawie).

"Gottland" jest nietypową książką. Nas, Polaków, przeraża opisana w niej historia narodu czeskiego przeraża. Historia wymazana z pamięci przez samych Czechów, często też nieznana. Historia jakże inna od naszej. Brakuje w niej szaleńczej walki o swoją wolność, brakuje w niej wielkich, bezsensownych zrywów i wszechobecnego w polskiej historii przeświadczenia o tym, że to ten jeden naród jest Chrystusem pośród innych narodów. Natomiast Czesi, którzy owe reportaże znają, śmieją się. Z nich, ze swojej historii, ze swoich antybohaterów.
We mnie "Gottland" rozbudził coś, czego wcześniej nie doświadczyłem. Uruchomił we mnie pragnienie zobaczenia tego smutnego, choć paradoksalnie radosnego (na pewno dużo bardziej niż my) kraju. Dlatego też kilka lat temu wybrałem się na 4-dniową wycieczkę do Pragi, nie tyle turystycznymi szlakami, co bardziej właśnie śladami tragicznej historii.

Podczas tej wędrówki przez Pragę szukałem miejsc, które gdzieś zostały opisane na kartach "Gottlandu". Tym sposobem dotarłem, razem z moją ówczesną miłością, na wzgórze Letna, gdzie po wojnie, na monumentalnym cokole, stał największy na świecie posąg Stalina. I tu pierwsza z dziwnych historii: do zaprojektowania owego posągu zostali wyznaczeni wszyscy rzeźbiarze z Czech. Przymusowo. Jego autor, Otakar Švec, niedługo przed odsłonięciem pomnika popełnił samobójstwo. Dlaczego? Ktoś zauważył, że kołchoźnica trzyma rękę na rozporku żołnierza. Tyle wystarczyło. Pomnik, odsłonięty w 1955 roku, nie stał długo na Letnej. Już w 1962 roku władza kazała pomnik wyburzyć, lecz należało to zrobić w taki sposób, aby nikt w mieście nie widział i nie słyszał wybuchu, nie uszkadzając głowy Stalina, a po dokonaniu rozbiórki mieszkańcu mieli momentalnie zapomnieć o tym, że jakikolwiek pomnik tam stał. Jak rozkazano, tak zrobiono. Stalin przestał istnieć zarówno fizycznie, jak i w głowach prażan. Dziś na wzgórzu, na tym samym cokole, stoi gigantyczny metronom, postawiony w 1991 roku. Ciekawostką zauważoną przeze mnie, a przemilczaną przez Szczygła jest fakt, że wskazówka metronomu jest czerwona. Tak oto na miejscu czerwonego wodza tyka czerwona iglica. Tyka? No właśnie. Często bywa, że brakuje prądu, który uruchamia metronom. Wówczas wskazówka zatrzymuje się w bezruchu, jakby zawieszona pomiędzy współczesnością a straszliwą przeszłością, zaserwowaną przez komunistyczną władzę.

Inna ciekawostka kryje się nieco niżej. Schodząc po schodach ze wzgórza można zauważyć przy moście wysokie filary, na których stoją anioły. Anioły te skierowane są w stronę wzgórza, pozdrawiając go wyciągniętymi do przodu dłońmi. Ironia tej sytuacji polega na tym, że zapewne gdy na Letnej dumnie prężył się Stalin, anioły już tam stały, pozdrawiając gestem wodza lub też zabraniając mu wejść do miasta. Jak było, można się jedynie domyślać. Dziś na cokole, na którym stoi metronom, spotkać można jedynie wielkie grupy młodzieży i hipsterów, którzy o historii tego miejsca być może nawet nie wiedzą. Tutaj nie docierają wycieczki turystyczne, chociaż czerwoną wskazówkę widać doskonale z wielu miejsc w mieście, a jedynym językiem, jaki można usłyszeć spacerując po parku dookoła cokołu jest język czeski.

Czemu opisuję akurat tę historię?

Praga zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Piękne miasto o złotych dachach, dziesiątkach wąskich uliczek, wyjątkowym zamku na Hradczanach, cudnym parku na Penie. Miasto tak bardzo turystyczne, a nad nim górująca czerwona wskazówka metronomu. Wskazówka, która przypomina o tym, co się działo, a o czym większość nie wie. To wszystko sprawiło, że po powrocie z Pragi aż napisałem maila do pana Szczygła, informując go o tym, co zauważyłem, a czego nie zauważył on, co mogłoby zainteresować go, jako reportera.

Żeby nie było tylko o Stalinie... Praga to także wiele innych pomników i rzeźb. Rzeźb jakże odpowiadających czeskiemu duchowi. Bo czy w innym mieście, w innym kraju, powiesiliby doktora Freuda na żeliwnym pręcie, kilkadziesiąt metrów nad ziemią, nad jedną z ulic? I chociaż Freud trzyma się tego prętu tylko jedną ręką, twarz ma spokojną. Jest jakby pogodzony z tym czeskim duchem, który cieszy się, że psychoanalityk nad nim dynda. Czy w innym mieście można postawić fontannę składającą się z mapy danego kraju, na którą sika dwóch mężczyzn? W Polsce autor takiego projektu zostałby ukarany za obrazę państwa, władzy, a może i jakiś biskup postraszyłby go ekskomuniką. Ale nie w Czechach, nie w Pradze, mieście, w którym widziałem najpiękniejszy bar plenerowy, pod murami Kościoła Matki Boskiej Śnieżnej. W Polsce pod kościołem co najwyżej można zobaczyć odpust, jeśli proboszcz na niego pozwoli.

Czesi to dziwny naród. Na pewno spokojniejszy niż Polacy. W końcu praktykuje spokojną kulturę chmielu, a nie agresywną kulturę żyta.

Ta wycieczka do Czech, oprócz zaspokojenia potrzeby poznania tego dziwnego narodu, miała jeszcze jedną, ważną rolę. Jak żadna inna uświadomiła mnie, że praca reportera, choć wymagająca ogromnej wiedzy i lekkiego pióra, jest pracą, którą chciałbym się zajmować. Lecz czy człowiek, który tak nie lubi ludzi, nadaje się do pracy z nimi? A może powinienem jak ten praski Freud, spojrzeć na siebie z góry i jednak spróbować? Czas pokaże.

Chciałem podzielić się swoimi zdjęciami z tej wyprawy, niestety, przepadły w przykrych okolicznościach. Posiłkuję się więc zdjęciami z internetu.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz