poniedziałek, 28 maja 2018

Niecodziennik kulturoznawczy, cz. 9


CZĘŚĆ 9 - „Dziewczyna z portretu”, reż. Tom Hooper, Belgia/Dania/Niemcy/Wielka Brytania/USA, 2015

Lata 20., Dania. Szczęśliwe życie wiedzie para malarzy – Einar i Gerda Wegener. Wielkim marzeniem Gerdy jest zostać docenioną przez środowisko artystów i marszandów. Jednakże portrety, które są jej specjalnością, nie zachwycają tak, jakby tego oczekiwała. Prosi więc o pomoc swojego męża, który ma zastąpić nieobecną modelkę, pozując w rajstopach, damskich butach i sukience. Einar początkowo protestuje, oburzając się na samą myśl o założeniu kobiecych ubrań, jednak zmienia zdanie, gdy tylko czuje na nagiej skórze miły dotyk pończoch. Gerda wraz z przyjaciółką, która niespodziewanie zastaje mężczyznę w roli modelki, nazywają Einara nowym imieniem – Lili.

Gerda bardzo chętnie korzysta z nowego pomysłu i coraz częściej maluje męża właśnie pod postacią Lili. Oboje wpadają na pomysł, żeby na najbliższy bankiet Einar poszedł nie jako on sam, a właśnie jako kobieta. Żeby przedsięwzięcie się udało, mężczyzna musi nauczyć się chodzić z kobiecą gracją, poznać odpowiednie gesty, style zachowań, a do tego wybrać odpowiednią perukę, suknię, błękitne pończochy, pomalować usta... Wybiera się nawet do paryskiego teatru erotycznego, gdzie uczy się zmysłowych, seksualnych póz i ruchów od znajdującej się za szybą striptizerki. Lili z obrazów zaczyna żyć własnym życiem, przejmując coraz większą kontrolę nad Einarem, który odnajduje w niej swoje prawdziwe „ja”. Tym bardziej, że mężczyźni z pożądaniem patrzą na jej niecodzienną urodę, pociągającą nieśmiałość i artystyczne obycie.

Lili staje się coraz częstszym gościem, zarówno eleganckich, oficjalnych salonów, jak i małżeńskiej sypialni, choć nie jest to łatwe życie. Małżeństwo lada moment legnie w gruzach, kolejni lekarze uznają Einara za homoseksualistę, schizofrenika lub chcą go leczyć promieniowaniem, a on sam prowadzi własną, bolesną i trudną, wewnętrzną walkę. Wynik może być tylko jeden – decyzja, by przejść operację zmiany płci. W tym celu małżeństwo wyjeżdża do Drezna, do jedynego w Europie lekarza, który zajmuje się problemami z tożsamością i własną seksualnością.

„Dziewczyna z portretu” jest filmem opowiadającym historię Einara Wegenera, a właściwie Lili Elbe, pierwszej transseksualnej kobiety. Lata 20. ubiegłego wieku to był zły czas dla osób takich jak Lili. Medycyna nie znała jeszcze pojęć związanych z tożsamością płciową, społeczeństwo wciąż jeszcze traktowało homoseksualizm jako chorobę czy też skrajną dewiację. To wszystko sprawiało, że Lili bardzo cierpiała, zamknięta w nie swoim, męskim ciele. Pewnym wybawieniem, źródłem spokoju a i przyjemności, było artystyczne życie towarzyskie. Lili mogła udzielać się w nim jako ona sama, tworząc historię, jakoby była siostrą Einara, stąd uderzające podobieństwo. A artyści i miłośnicy sztuki doceniali eteryczną modelkę.

Ogromną zaletą filmu jest dobór głównego aktora. Eddi Redmayne jako Lili wygląda zjawiskowo. Jego ciekawa, lekko androgyniczna uroda, subtelna, delikatna, wręcz zmysłowa, doskonale pasuje do kreacji, którą tworzy. Wydaje się, że właśnie taka była Lili – ucząca się swojej nowej roli, nowej postaci, a przy tym próbująca bawić się rodzącą się w niej seksualnością. Eddi tę postać odgrywa doskonale. Aż czuć, kiedy się zachwyca; ból, który przeżywa Lili, staje się bólem naszym, tak bardzo przebija się przez ekran i trafia w nas. Widać, że gra całym sobą, okazując Lili całą empatię, jaką posiada. Nie gorszą aktorką jest Alicia Vikander, grająca Gerdę. Jej uśmiech jest szczery, pożądanie wyraziste, a łzy prawdziwe. Jest doskonałym uzupełnieniem dla Eddiego.

„Dziewczyna z portretu” jest cennym i ciekawym filmem z kilku powodów. Przede wszystkim jest filmem zrealizowanym bardzo dobrze. Oglądając go można się swobodnie przenieść te 90 lat wstecz, poczuć się jak artysta i poznać to wytworne życie artystycznej bohemy. Ale nadto jest filmem ważnym społecznie. Jak mało który obraz opowiada o samoakceptacji i walce o własne dobro, nawet jeśli miałoby trwać tylko parę chwil.

Komu bym polecił? Wszystkim osobom związanym z ruchem LGBTQ, a także tym, których taka tematyka szczerze interesuje. Oprócz tego miłośnikom historii sztuki, bo w końcu Einar Wegener był uznawany za wielkiego malarza, zatem warto poznać jego historię. No i fanom kina historycznego, trudnego, ale pięknego. A także tym, których interesuje medycyna. Bo chociaż w filmie jej niewiele, to operacja zmiany płci Lili była prawdopodobnie pierwszą tego typu, udokumentowaną operacją.

Eddi Redmayne, Alicia Vikander, "Dziewczyna z portretu", 2015



środa, 23 maja 2018

Niecodziennik kulturoznawczy, cz. 8


CZĘŚĆ 8 - "Jabberwocky", reż. Jan Švankmajer, Czechosłowacja, 1971

„Morze z dwunastu wielkich wałów złożone, z których dziesiąty na nieszczęście cokolwiek jest uszkodzony, półtora tuzina ciemnych obłoków dobrze zachowanych, nadto chmura jedna przeszyta piorunem i śnieg doskonałej jakości (…) trzy butelki błyskawicy, słońce zachodzące, cokolwiek już przetarte i księżyc cokolwiek stary (…) cały ubiór dla widma, to jest koszula skrwawiona, poszarpany płaszcz z dwoma łatami czerwonymi, wystawiającymi rany śmiertelne. (…) głowę lwa, która jeszcze dotąd ryczeć potrafi, tron, na którego stopniach zastygło jeszcze trochę krwi i małe zielone puzderko, w którym można jeszcze znaleźć odrobinę laudanum”. Ten z pozoru niezwiązany z niczym tekst, pełen osobliwych przedmiotów, doskonale oddaje ducha twórczości Švankmajera. Ów czeski reżyser, nazywany także "alchemikiem surrealizmu", w pełni wykorzystałby niemal wszystkie wspomniane elementy, przerobiwszy wcześniej każdą część po swojemu. Švankmajerowskie morze budziłoby pierwotne lęki, przetarte słońce raziłoby swoją represyjnością, a księżyc, mimo, że stary, nie pozwalałby zasnąć ludziom przez wiele nocy. Švankmajer jest bowiem reżyserem, który swój sukces zawdzięcza nie tylko talentowi, lecz w głównej mierze przedmiotom, które otacza niemalże mistyczną czcią.

Na warsztat czeskiego reżysera składa się wiele elementów. Główny wpływ miała młodość urodzonego w 1934 roku Švankmajera, przypadająca na okres rozwoju abstrakcjonizmu. Jednakże abstrakcja nie zyskała jego aprobaty, dlatego też z początkiem lat 60. młody Jan odwrócił się w stronę sztuk figuratywnych. Miało to związek także z teatrem lalek, w którym Švankmajer pracował. Lalki i kukiełki stały się szczególnym środkiem wyrazu w każdym późniejszym dziele reżysera. Uważał on, że współczesna cywilizacja audiowizualna jest zmęczona, a przez to nie da się przekazać wszystkiego tylko za pomocą wzroku. Takie podejście sprawiło, że głównym zmysłem, który jest odpowiedzialny za cały proces tworzenia, jest dotyk. František Dryje zauważa, że u Švankmajera dotyk przeradza się niemal w boską orgię, gdyż reżyser, jako demiurg przedstawianego przez siebie świata, oddaje się z niebywałą namiętnością i satysfakcją procesowi tworzenia lalek, kukiełek i glinianych modeli.

Równie ważna w twórczości Švankmajera jest poetyka snu, a także potęga wyobraźni i psychiki ogółem. Animacje i filmy tworzone przez reżysera zdają się być wyjętymi z innego świata, w którym to, co rzeczywiste, łączy się z nierealnością. Jednakże sny tego czeskiego surrealisty nie są zwykłymi snami. Wielokrotnie przybierają postać koszmarów, w których reżyser daje upust swojej wyobraźni, pełnej dziecięcych obsesji, które, najwidoczniej, pozostały w jego głowie aż do dzisiaj. Idealnym przykładem jest animacja „Jabberwocky”, z 1971 roku.

„Jabberwocky” jest to bardzo luźna adaptacja poematu Lewisa Carrolla, związanego z „Alicją w Krainie Czarów”. Film rozpoczyna powtarzająca się scena, w której dłoń, najprawdopodobniej dorosłego człowieka, uderza nagie pośladki. Po kilku takich ujęciach widz zostaje wprowadzony w przedziwną akcję. Oto pojawia się las pełen bezlistnych drzew. Pośród ogołoconych konarów porusza się jakaś postać. Dopiero bliższe ujęcie pokazuje, że tak naprawdę nie mamy do czynienia z żadną osobą, lecz szafą, przypominającą inne dzieło Carrolla – „Opowieści z Narnii”. Poprzez ową magiczną, wprawioną w życie, szafę przenosimy się do dziecięcego pokoju pełnego starych zabawek, cały czas słuchając poematu wypowiadanego przez dziewczynkę. W pewnym momencie szafa się otwiera, a ze znajdującej się w środku miednicy wyskakuje dziecięce ubranie. Tym samym czeski surrealista rozpoczyna podróż przez dziecięcy umysł, jakże niebezpieczny i perwersyjny z punktu widzenia dorosłego człowieka.

Jak wszystkie przedmioty u Švankmajera, tak i w tej animacji każdy przedmiot posiada własną duszę, żyje oraz porusza się. Jest to jedna z fundamentalnych zasad tego reżysera, aby przedmioty martwe nie zostały tylko wprawione w ruch, lecz właśnie zostały pobudzone do życia. Dlatego też na środku pokoju niespodziewanie wyrastają drzewa, które wypuszczają liście, kwitną, a także owocują, lalki bawią się w dom, a ołowiane żołnierzyki pięknie defilują po biurku. Niestety, tutaj piękna i niewinna aura zostaje przerwana. Oto otwiera się przed widzem prawdziwa destrukcja, skrywana głęboko w dziecięcym umyśle. Soczyste i krągłe jabłka, które przed paroma chwilami pojawiły się na drzewach, teraz spadają na ziemię, pękają, a z ich gnijących wnętrzności wypełzają tłuste larwy. Podobnie dzieje się z lalką, która leży na podłodze – w wyjątkowo obrazowy sposób gnije, a z powstałych ran wydobywają się słomiane flaki i dziesiątki nowych, małych lalek. Wszystkie następnie wstają i ruszają na śmiertelną zabawę, którą właśnie rozpoczyna ożywione, chłopięce ubranie.

Švankmajer w „Jabberwocky” otwarcie czerpie z nauk austriackiego psychoterapeuty, Freuda. Każda scena w tej animacji posiada ukrytą głębię, będąc jednocześnie wnikliwą analizą i doskonałym zobrazowaniem najmroczniejszych fragmentów dziecięcej psychiki. Zabawa się zaczyna, a wraz z nią cała kawalkada sadystycznych zachowań. Czymże byłby švankmajerowski surrealizm połączony z makabreską, gdyby zabawkowy dom był przyzwoicie porządny? Czeski reżyser z właściwą sobie pasją konstruuje grozę. Oto z domku ustawionego na stole wypadają pojedynczo laleczki, wpadając w czarną otchłań młynka do kawy. Następnie każda z nich zostaje położona na stole, gdzie dwa ciężkie żelazka rozprasowują ich kruche ciała. Jednakże nie tylko taki los spotyka dziecięce zabawki zamknięte w švankmajerowskiej rzeczywistości. Inna grupa lalek właśnie szykuje się do obiadu, samemu stając się pokarmem gotowanym we wrzącej wodzie lub pieczonym w piecu, by następnie inne lalki mogły się nimi posilić. Widoczny tutaj kanibalizm doskonale wpisuje się w teorie stworzone zarówno przez Freuda, jak i amerykańskiego psychoanalityka, Bettelheima, którzy zauważyli pewne formy kanibalizmu u małych dzieci.

Švankmajer nie porusza tylko i wyłącznie wątku autodestrukcji, choć w tejże animacji odgrywa ona kluczową rolę. Czeski reżyser porusza także temat autoerotyzmu i odkrywania przez dziecko własnej seksualności, o czym świadczy inna scena, w której figurka dziewczynki nagle okazuje się być scyzorykiem. Ostrze noża, mając w świadomości fascynację Švankmajera Freudem, przywodzi na myśl symbol falliczny, a harce i piruety laleczki ze scyzorykiem – stosunek seksualny, który kończy się ponownym włożeniem ostrza w figurkę, która zaczyna krwawić, plamiąc tym samym biały, symbolizujący czystość, obrus.

Poszczególne sceny animacji połączone są powtarzającym się motywem labiryntu, który pojawia się na ustawionych klockach. Niewidzialna ręka próbuje czarną kreską przebić się przez zakręty, ślepe uliczki i nieprzeniknione ściany. Każda kolejna, nieudana, próba, to nowe, mroczne doświadczenia dziecięcego życia. Dopiero któraś z kolei dróg okazuje się być właściwą, czarna kreska opuszcza labirynt i wyrusza poza swój schemat, kreśląc dalej różne wzory, tym razem po ścianach. Animację kończy znów scena z szafą, lecz tym razem nie wisi w niej ubranie dziecka, lecz garnitur. Okres dziecięcy się skończył, niewidzialny bohater staje się dorosły, a wszelkie upiory wcześniejszych lat zostają zamknięte w klatce, tak jak czarny kocur.

„Jabberwocky” doskonale obrazuje nie tylko fascynacje i źródła twórczości Jana Švankmajera, lecz także jego warsztat, wyrobiony w teatrze lalek. Autor nie bawi się plastyką, lecz przy pomocy zabawek tworzy magię dzieła. W tym wszystkim pozostaje wierny swoim zasadom. Oddaje się swoim obsesjom, które uważa za najważniejsze skarby dzieciństwa. W „Jabberwocky” dodatkowo dochodzi do głosu poetyka snu, w swojej najgorszej, koszmarnej formie.

Jan Švankmajer stał się żywym symbolem czeskiego surrealizmu z wielu powodów. Z jednej strony przyczyniły się do tego czasy, w jakich dane mu było dorastać i żyć, lecz z drugiej główną przyczyną był kontakt z ludźmi. Ludzie w twórczości Švankmajera, mimo, że często są całkowicie pomijani w sferze wizualnej, grają główną rolę. To ludzkie losy, sny, marzenia i obsesje, zarówno te łagodne, jak i perwersyjne, są najważniejszymi historiami w każdej animacji i każdym filmie. W poszczególnych dziełach zmienia się jedynie tworzywo, jakim operuje reżyser. Wszystko to, połączone w całość, tworzy wielobarwny obraz, bardzo niepokojący, przywodzący na myśl twórczość hiszpańskiego malarza, Salvadora Dali.

Umysł Švankmajera, chociaż bystry i ostry jak brzytwa, wydaje się być, mimo wszystko, uśpiony, o czym świadczą powtarzające się odwołania do marzeń sennych, koszmarów i wyobraźni. Może rzeczywiście jest tak, jak uważał Dali, że „gdy rozum śpi, budzą się upiory”?

Komu bym polecił? Miłośnikom surrealizmu w najczystszej postaci. Do tego wielbicielom nietuzinkowych, nieoczywistych, ciężkich i mrocznych animacji. Również wszelkim fanom kina czeskiego. No i tym, których szczerze interesuje psychoanaliza.

"Jabberwocky", 1971



sobota, 19 maja 2018

Niecodziennik kulturoznawczy, cz. 7


CZĘŚĆ 7 - „Delta”, reż. Kornél Mundruczó, Niemcy/Węgry, 2008

Węgierska wioska, gdzieś przy rozlewisku rzeki. Właśnie po wielu latach wrócił do niej Michaił. Swoje pierwsze kroki kieruje do domu, gdzie mieszka jego matka. Tam poznaje swoją siostrę, o której istnieniu nie miał pojęcia. Jest to jedyna osoba w okolicy, która wita go przyjaźnie. Matka oraz jej kochanek informują go, że nie znajdzie u nich miejsca do mieszkania. Mężczyzna postanawia zatem zamieszkać nad rzeką, w starej chacie swojego ojca, a w międzyczasie budować swój własny dom, z dala od brzegu, na samym środku rzecznej delty. W realizacji planu pomaga mu siostra, zafascynowana bratem, widząca w nim nadzieję na lepsze życie.

Budowa idzie powoli. Oboje tworzą najpierw długi podest, deska po desce, następnie ramy domu, konstrukcję dachu, tymczasowo mieszkając razem w jednej chacie. Fakt ten nie umknął mieszkańcom wioski. Chociaż milczą, to bacznie się im przyglądają, a ich głosem staje się ojczym dziewczyny, sugerujący wprost, że nie będą spali jak rodzeństwo, a jak świnie. I chociaż Michaił z siostrą są dobrzy, a przynajmniej neutralni wobec innych, zapraszając wszystkich nawet na kolację, to jednak mieszkańcy wiedzą, że nie wolno tolerować takiego bluźnierstwa. A do bluźnierstwa z całą pewnością doszło, w końcu on jest obcy, całkiem przystojny, do tego ma pieniądze, a ona jest młoda, ładna i naiwna. Tak być nie może.

A tymczasem między rodzeństwem wytwarza się dziwna relacja. Relacja, która zaczyna ich łączyć, wykracza poza ramy brat-siostra, choć nie jest to powiedziane ani ukazane wprost. Przez wiele lat nie znali się, praktycznie nie wiedząc o swoim istnieniu, aż gdy nagle się poznali, jakby zapłonęła mała iskierka. Iskrzy, delikatnie, ledwie wyczuwalnie, ale jednak, gdy milczą spoglądając sobie w oczy. Iskrzy, gdy jedno błędnie śledzi kroki drugiego. Pozostają domysły, czy ujęcie nóg, gdy dziewczyna wspina się na palce, żeby dosięgnąć do wyższego od niej mężczyzny, to zwykłe objęcie czy ukryty poza kadrem pocałunek? To zwyczajna troska o najbliższą osobę czy grzech, który musi zostać zniszczony, póki jest na to czas?

„Delta” zachwyca i przeraża. Zachwyca przede wszystkim oszczędnością. Niesamowite bogactwo emocji zostało przedstawione przy pomocy bardzo oszczędnej warstwy słownej i ledwie kilku, powtarzających się obrazów. Wszyscy bohaterowie filmu wypowiadają w sumie raptem kilkadziesiąt zdań, ale wydaje się, że to i tak za dużo. Czym jeszcze zachwyca? Krajobrazami jak z pasteli czy akwareli; raczej brzydkim niż ładnym horyzontem, z deltą rzeki, poprzecinaną trzcinami i szuwarami. Do tego portem rzecznym i portową knajpą, bardziej przypominającą melinę. Wieje smutkiem, przygnębieniem, melancholią i morską bryzą. Ale w tym smutku jest coś pociągającego, coś paradoksalnie pięknego. No i zachwyca specyficzna, nietypowa, wręcz dziwna, ale przyciągająca, dziewczęca uroda głównej bohaterki.

A czym przeraża? Przede wszystkim postaciami drugoplanowymi. Tą bezkształtną masą składającą się ze zmęczonych, przykrych, nieszczerych, ogorzałych gęb, z których każda jakby opowiadała inną, przykrą historię swojej doli i niedoli. Przeraża jak w tej masie, w tych mordach, ukazani zostali ludzie prawdziwi, realni. Ludzie, którym nie w smak jest szczęście innych, ich bogactwo, chęć prowadzenia dobrego, przyjemnego życia. Ludzie, którzy z kieliszkiem wódki w jednej ręce, a z nożem w drugiej, pójdą bronić ludzkiej godności, nawet kosztem utraty własnej.

Komu bym polecił? Miłośnikom mocnych, psychologicznych dramatów. Takich, które jeszcze na długo zostają w pamięci. Także miłośnikom oszczędnych form wyrazu, którzy wolą mniej, a dosadniej. Również tym, którzy lubią spokojną, powolną akcję, gdzie pomiędzy scenami można znaleźć chwilę na przemyślenia i złapanie oddechu, wstrzymanego w tym gęstym, przesiąkniętym emocjami powietrzu.

Orsolya Tóth, Félix Lajkó, "Delta", 2008



piątek, 18 maja 2018

Niecodziennik kulturoznawczy, cz. 6


CZĘŚĆ 6 - „Marzyciele”, reż. Bernardo Bertolucci, Francja/Wielka Brytania/Niemcy, 2003. Na podstawie powieści „Marzyciele”, Gilberta Adaira.

Paryż, wiosna 1968 roku. Przez kraj przetacza się właśnie rewolta i bunt studencki, co jakiś czas nasilany przez pewne wydarzenia. Takim jest właśnie zamknięcie przez władzę Kinoteki Francuskiej, miejsca, gdzie cała paryska brać studencka spotyka się, by oglądać stare dzieła światowego kina. To tam poznają się amerykański student z wymiany, Matthew, oraz francuska studentka, Isabelle. Wkrótce dołącza do nich brat bliźniak Isabelle, Theo. Nowi znajomi bardzo szybko się zaprzyjaźniają, a gdy rodzice Isabelle i Theo wyjeżdżają na miesiąc, rodzeństwo wprowadza Amerykanina do siebie, zaczynając swoją buntowniczą zabawę poza wszelkimi granicami.

Matthew, zachwycony nową znajomością, oddaje się im w całości. Ochoczo bierze udział we wszystkim, co proponuje rodzeństwo, jak np. szaleńczy bieg przez Luwr czy odgrywanie losowych scen z filmów, które pozostała dwójka musi odgadnąć, wymieniając tytuł, rok powstania dzieła i szczegóły związane z odgrywaną sceną. Zachwyt szybko zmienia się w przerażenie połączone z fascynacją, gdy okazuje się, że ta niewinna, kinematograficzna zabawa jest tylko przykryciem perwersyjnej gry, w którą grają Francuzi. Gry skrajnie niebezpiecznej, mogącej doprowadzić do tragedii. Tym bardziej, że młodzi ludzie mają dostęp do całego, ogromnego mieszkania, nie czują nad sobą rodzicielskiego bata, a dobrotliwy ojciec zostawił na kominku plik czeków do zrealizowania. Czy coś może pójść nie tak?

„Marzyciele” to film artystyczny, ale i wulgarny. Oto dostajemy historię kazirodczego związku siostry i brata, do którego dołącza ich nowy przyjaciel, niejako siłą wciągnięty do tego trójkąta. Pod pretekstem filmowej zabawy rodzeństwo realizuje swoje głęboko skrywane fantazje - Isabelle w ramach kary każe bratu masturbować się do plakatu Marlene Dietrich, a ten, mszcząc się na siostrze i przyjacielu, rozkazuje im uprawiać seks pod reprodukcją obrazu Eugene Delacroix, „Wolność wiodąca lud na barykady”. Jakby wulgarności i perwersji było mało, w chwilę po stosunku, wymuszonym, niemal zwierzęcym, Isabelle i Matthew całują się, umazani na twarzy dziewiczą krwią dziewczyny. A wszystko w otoczeniu szalejącej na ulicach rewolty studenckiej.

Ale czy ci młodzi ludzie wiedzą czego tak właściwie chcą i jak ma wyglądać ich świat? W jednej z końcowych scen Matthew, Theo i Isabelle zostają obudzeni tłukącą się szybą, rozbitą przez wpadającą do mieszkania cegłówkę. Wówczas padają słowa, które stają się dla nich impulsem do dalszej akcji: „Ulica weszła do domu”. Zauważają wtedy, że protesty przybrały na sile. A oni, chcąc być elementami tej wielkiej machiny, nie wiedząc dlaczego ludzie protestują, jakie postulaty głoszą i czego żądają, wybiegają na tę ulicę, by dołączyć do wściekłego tłumu. Dopiero szybka, ożywiona, podniecona rozmowa sprawia, że w młodych głowach klaruje się świat, w którym chcą żyć. I żyć zaczynają. W końcu prawdziwie, w końcu tak, jak mówi im serce. „A mury rosły, rosły, rosły...”, jak zaśpiewał kiedyś Jacek Kaczmarski.

„Marzyciele” tak naprawdę są filmem o rewolucji. To jeden z wielu obrazów opowiadających o Paryskim Maju, jeden z wielu ukazujących Europę tamtych czasów, czasów przełomowych. Ale jednocześnie jest chyba jedynym filmem, który nie skupia się sctricte na owej rewolcie. Ukazuje raczej skomplikowaną psychikę młodego człowieka, który chce się dopasować do panujących nastrojów, ale jednocześnie być gdzieś obok, bezpiecznie spędzając czas. Człowieka, który w tej zawierusze widzi drogę do swojego wnętrza. Czy też może raczej furtkę, gwałtownie stratowaną i zniszczoną przez szalejące hormony, fantazję, potrzeby i pragnienia. Bo oto obok rewolucji społecznej, dziejącej się na ulicach, dochodzi do głosu coraz głośniejsza rewolucja kulturowa, a gdzieś w oddali słychać kroki rewolucji seksualnej i obyczajowej.

Niewątpliwą atrakcją filmu jest młoda, 23-letnia wówczas, grająca rolę Isabelle, Eva Green, której kariera zaczęła się właśnie od „Marzycieli”. Przez cały czas trwania filmu gra swoją seksualnością. Raz udaje twardą, niezależną kobietę, promieniującą mocnym erotyzmem, na kształt filmowych wampów, innym razem emanuje subtelną zmysłowością, jak np. w scenie, gdy półnaga, jedynie w długich, czarnych rękawiczkach staje na ciemnym tle i wygląda jak żywa kopia posągu Wenus z Milo, by jeszcze później, tuż po stosunku, wrócić do swojej niewinnej, dziewczęcej, skrzywdzonej delikatności.

Komu bym polecił? Tym, którzy lubią mocne kino bez granic, nie wygładzone, wyciszone i grzeczne, a poruszające w niewybredny sposób tematy tabu. Także tym, których interesuje historia, szczególnie lata 60. i 70., gdy działo się naprawdę wiele, podczas gdy niewiele o tym wiemy. Również tym, którzy po prostu lubią adaptacje filmowe, żeby móc przed lub po filmie porównać go z literackim pierwowzorem. A nadto wielbicielom Evy Green.

Michael Pitt, Eva Green, Louis Garrel, "Marzyciele", 2003



środa, 16 maja 2018

Niecodziennik kulturoznawczy, cz. 5


CZĘŚĆ 5 - „Good bye, Lenin!”, Wolfgang Becker, Niemcy, 2003

Rok 1989, NRD, Berlin. W mieście zaczynają się protesty ludności, a w nich, w roli biernego uczestnika, bierze udział Alex Kerner. Jego wzrok przykuwa młoda, atrakcyjna dziewczyna. Nieoczekiwanie naprzeciw protestującym wybiega milicja, chcąca rozpędzić tłum. Alex próbuje wyrwać się do nieznajomej, w pośpiechu pytając o jej imię. Gdy brutalność milicji przybiera na sile, stara się uwolnić z atakujących go rąk. Tę scenę obserwuje przypadkiem jego matka, znacząca osobistość w lokalnym aparacie partyjnym. Przerażona omdlewa, a Alex trafia do więzienia. Niedługo później zostaje wypuszczony, ze względu na śpiączkę, w którą zapadła jego rodzicielka. I choć lekarze nie rokują dobrze, po 8 miesiącach pani Kerner wybudza się. Pozorny happy end może zamienić się w tragedię. Matka jest słaba, najmniejszy szok może ją zabić. A przecież nie wie o tym, że choć zasnęła w komunistycznej NRD, obudziła się w wolnych Niemczech...

Przez 8 miesięcy wydarzyło się wiele. Oto z władzy odszedł Sekretarz KC, mur berliński przestał istnieć, z ulic zniknęły sierpy i młoty, odbyły się pierwsze wolne wybory, a sklepy zapełniły się dobrobytem z Zachodu. Wydawać by się mogło, że oto zaczęło się nowe, cudowne życie! Ale przecież zdrowie ukochanej matki jest najważniejsze, a skoro leży przykuta do łóżka, można przywrócić komunizm specjalnie dla niej. Tylko ograniczyć go do jednego pokoju. Może jeszcze namówić sąsiadów na małe, „partyjne” urodziny. I spreparować program telewizyjny tak, żeby kochana mama widziała propagandowe wiadomości, a nie amerykańskie seriale. Ale co zrobić, gdy matka zauważa, że blok, który widzi przez okno, właśnie jest przyozdabiany wielką reklamą Coca-Coli, a kolega z partii, a jednocześnie sąsiad z góry, wyjątkowo głośno słucha zachodnich programów?

Film, mimo że nie jest arcydziełem, jednocześnie nim jest. Ot, paradoks, jakich było wiele w komunistycznym świecie. Mamy kochającego syna, który przejmuje się zdrowiem matki i specjalnie dla niej nagina rzeczywistość, angażując w to propagandowe przedstawienie coraz więcej osób. Ale przecież to wszystko w słusznej sprawie. Niemalże ideowej! Ale cała ta otoczka, tak misternie tworzona, zaczyna się sypać niczym mur. W końcu matka wyjdzie z domu, a wówczas, nieuświadomiona co się dzieje, zobaczy przelatujące nad nią popiersie Lenina, czule pozdrawiającego ją ręką, jakby chciał się ten ostatni raz pożegnać. Ale kłamstwo musi trwać dalej, ile będzie trzeba. Prawda, Towarzysze?

„Good bye, Lenin!” to film wielowymiarowy. Jeden zauważy w nim komedię, Bo czy nie jest zabawnym fakt, że trzeba na siłę odtworzyć świat, który już bezpowrotnie przepadł? Poszukiwać starych mebli, ulubionej kawy, której już nie ma w sklepach, czy ogórków, których nikt już nie kupuje? Inna osoba z kolei zauważy dramat. Dostrzeże ślepe zapatrzenie człowieka w świat, który go otacza. Tak ślepe, że każda zmiana może dosłownie zabić. Tym gorzej, jeśli zapatrzonym się jest w niedoskonały system polityczny, z niedoskonałą gospodarką i brakiem poszanowania dla obywateli. Jeszcze inny widz powie, że owszem, to dramat, ale jeszcze głębszy. W końcu nie da się żyć na pograniczu dwóch światów, dwóch filozofii, dwóch skrajnych i nienawidzących się ideologii, bo to musi mieć fatalne skutki na życie rodzinne. W końcu wszyscy chcą żyć tu i teraz, a nie tam i wtedy. A ja do tego wszystkiego dodałbym, że jest to film głęboko filozoficzny. Opowiada o marzeniach, a marzeń jest tu wiele. Od tych prostych, jak zostać astronautą czy filmowcem, przez poważniejsze, jak miłość do matki, straconego ojca czy dziewczyny, która dzięki przemianom ustrojowym może pozostać w kraju, a nie musi wracać do Związku Radzieckiego. Aż do marzeń o idealnym życiu w idealnym świecie. Nawet mimo tego, że ten idealny świat wygląda dla każdego inaczej.

Wydaje mi się, że my, jako Polacy, powinniśmy odnaleźć w tym filmie sporo interesujących fragmentów. Wielu z nas żyło w tamtych czasach, zarówno tuż przed, jak i tuż po transformacji ustrojowej. Niektórzy pamiętają tamte wydarzenia. Ale co najlepsze, na pewno większość pamięta tamte ubrania oraz wystrój – ulic czy mieszkań. Więc do chwilowych uśmiechów i gorzkich, ciężkich przemyśleń dołączy jeszcze nostalgia. A to już całkiem ciekawe połączenie.

Komu bym polecił? Tym, którzy chcieliby wrócić do lat młodości i dzieciństwa. W końcu NRD nie różniło się wówczas od Polski aż tak bardzo. Także tym, którzy chcieliby zobaczyć jak wyglądały te chwile przed i po upadku Żelaznej Kurtyny. Do tego tym, którzy cenią sobie głębszy, dodatkowy przekaz, a nawet kilka, przeplatanych ze sobą. No i miłośnikom kina historycznego. Ostatecznie to jednak historia z minionej epoki, z minionego wieku.

Daniel Brühl, Katrin Saß, Czułpan Chamatowa, 
Maria Simon, "Good bye, Lenin!", 2003


niedziela, 13 maja 2018

Niecodziennik kulturoznawczy, cz. 4


CZĘŚĆ 4 - "Kalwaria", reż. John Michael McDonagh, Irlandia/Wielka Brytania, 2014

Niewielkie miasteczko położone gdzieś na dalekiej prowincji zielonej Irlandii, spowite lekką, lecz wszechobecną mgłą. Miejsce z pozoru spokojne, ciche, gdzie żadne problemy nie docierają. Niespodziewanie ten spokój zostaje przerwany, a wszystko to za sprawą mężczyzny, który podczas spowiedzi wyjawia księdzu swoją największą tajemnicę...

„Kalwaria” jest filmem nietypowym. Już w początkowej scenie widz zostaje poinformowany o tym, co będzie głównym tematem całości. Oto podczas spowiedzi dobroduszny ksiądz, ojciec James Lavelle (w tej roli charyzmatyczny i niesamowity Brendan Gleeson), słyszy coś, czego nigdy by się nie spodziewał. Jeden z wiernych informuje go, że wiele lat temu był często gwałcony przez jednego z księży. Nie ma zamiaru informować o tym policji ani swoich bliskich, cały ciężar przerzucając na ojca Lavella, z którym wchodzi w układ – dokładnie w niedzielę za tydzień spotkają się na plaży, by mógł samodzielnie wymierzyć sprawiedliwość zabijając dobrego księdza, co ma być karą dla całego Kościoła.

Ojciec Lavelle ma siedem dni, by dowiedzieć się kim jest jego przyszły oprawca i uratować siebie oraz jego, przed popełnieniem jednego z największych grzechów. Dotarcie do celu okazuje się być bardzo trudnym zadaniem, gdyż miasteczko pełne jest silnych i niezależnych indywidualistów, którzy z wielu powodów odłączyli się od religijnej wspólnoty i mogliby chcieć się zemścić. Jednakże śledztwo księdza nie przynosi mu odpowiedzi na zadane przez siebie pytanie, co więcej, na jaw wychodzą coraz bardziej skrywane problemy tej niewielkiej społeczności. Społeczności, która w skondensowany sposób obrazuje problemy zarówno współczesnych ludzi, jak i samej instytucji Kościoła.

Wykreowane postacie są wyraziste, pełne życia, z krwi i kości. Każdy z bohaterów ma swoje własne tajemnice, lęki, niepokoje i nałogi. Każdy jest nonkonformistą, a ojca Lavella traktują nie jako duchowego przywódcę, lecz jako zwykłego sąsiada, który posiada trochę specyficzną profesję. Sam ojciec Lavelle nie odstępuje wyrazistością od pozostałych mieszkańców. Chociaż jest księdzem, nie posiada swojego „stada”, którego prowadzi i pilnuje. Jest raczej bacznym obserwatorem coraz bardziej przygnębiającej rzeczywistości. Panująca w mieście atmosfera sprawia, że jego łagodność powoli odsuwa się na drugi plan, a on sam bierze udział w bójce oraz coraz chętniej sięga po kieliszek. Mimo tego jego wizerunek nie traci na tym, co więcej, Lavelle staje się swego rodzaju Mesjaszem, który być może poświęci swoje życie za ludzkość. Ten element wywyższenia duchownego jest dodatkowo wzmocniony – głównych mieszkańców, którzy cały czas otaczają księdza, jest dwunastu, analogicznie do liczby apostołów.

„Kalwaria”, wbrew pozorom, nie jest zwyczajnym kryminałem. Początkowo narzucony wątek okazuje się być nicią, która przeplatając się przez inne wątki podkreśla ich znaczenie. Tak naprawdę obraz ten można odczytać jako komentarz do obecnej sytuacji, w jakiej znajduje się Kościół. Wierni powoli porzucają religię lub zmieniają ją na inną, bardziej wygodną, księża niemalże masowo oskarżani są o pedofilię, a do tego dochodzi wieloletnia, kulturowo-obyczajowa stagnacja. Tematy te, chociaż ciężkie i niewygodne, dominują w całym filmie, chociaż jest to dominacja lekko ukryta. Dzięki temu, że widz bez przerwy towarzyszy dobremu duchownemu, zauważa że jego kalwaria, męka jaką przeżywa, jest odkupieniem win za wszystkich. Jeden za wszystkich. Niestety, nikt nie jest za jednego.

Film McDonagha zniewala. Oglądając go można odczuć ten ciężar, jaki niesie ze sobą ojciec Lavelle, to napięcie związane z misją, by ocalić siebie i ludzi w swoim otoczeniu, nawet wtedy, gdy oni tego nie chcą. Każda minuta osiada w umyśle widza, wraz z całym swoim ładunkiem, aż ostatecznie, po kulminacji, nie można oderwać wzroku od czarnego ekranu. „Kalwaria” okazuje się być czymś więcej niż zwykłym filmem. Staje się traktatem filozoficznym o kondycji współczesnego Kościoła. Traktatem bardzo trudnym w odbiorze, ale również bardzo ważnym i potrzebnym.

Komu bym polecił? Fanom dobrego, mocnego kina psychologicznego. Do tego wszystkim, którym nie obce są bieżące wydarzenia społeczne i religijne. I tym, którzy są za Kościołem. Lub przeciwko niemu. Bo nie ma chyba drugiego takiego filmu, który z jednej strony pokazuje jak okropną i paskudną instytucją stał się Kościół, a z drugiej próbuje pokazać, że są też dobrzy, prawdziwi księża z powołaniem, żyjący z ludźmi i dla ludzi. 

Brendan Gleeson, "Kalwaria", 2014



czwartek, 10 maja 2018

Niecodziennik kulturoznawczy, cz. 3


CZĘŚĆ 3 - „Maska szatana”, reż. Mario Bava, Włochy, 1960. Inspirowany opowiadaniem „Wij”, Nikołaja Gogola.

XVII wiek, Mołdawia. Księżna Asa Vajda zostaje oskarżona o czary i kontakty z diabłem, a następnie skazana na śmierć przez przybicie do twarzy maski szatana i spalenie na stosie. Przed śmiercią rzuca klątwę na swoją rodzinę, przysięgając jej zemstę.

200 lat później doktor Kruvajan wraz z asystentem Andriejem przypadkiem trafiają do zniszczonej krypty, gdzie pochowana jest wiedźma Asa. Nieszczęśliwy przypadek sprawia, że Kruvajan skaleczył się w rękę, a płynąca z niej krew kapie do pustego oczodołu na wpół zgniłego ciała wiedźmy. Mężczyźni postanawiają opuścić kryptę. Przed wejściem spotykają potomkinię Asy, piękną Katię Vajda. Po krótkiej rozmowie ruszają w swoją stronę, by zatrzymać się w gospodzie. Jeszcze tego samego wieczoru doktor Kruvajan zostaje wezwany do zamku rodu Vajda, do chorego księcia. Jeszcze nie wie do jak niecnych celów zostanie wykorzystany przez odradzającą się wiedźmę.

Następuje cała seria tajemniczych zgonów, spowodowanych przez powstałego ze zmarłych kochanka Asy, Javuticha, który zrobi wszystko, by jego ukochana odzyskała dawną postać, a tę odzyska tylko przez uśmiercenie młodej dziedziczki i spadkobierczyni wiedźmiej krwi. Wszystko idzie zgodnie z planem do czasu, gdy do zamku wpada rozsierdzony tłum z widłami i pochodniami.

„Maska szatana” jest swego rodzaju źródłem horroru współczesnego, a na pewno można ją uznać za protoplastę horroru gotyckiego, będąc jednocześnie nieco późnym przodkiem klasycznego niemieckiego ekspresjonizmu. Film utrzymany jest w mrocznej, nastrojowej konwencji. Mamy zatem ciemny i gęsty las, zniszczoną kryptę ze starymi rzeźbami, a do tego urokliwe zamczysko, pełne wiekowych obrazów i zakurzonych zbroi. Tam, gdzie jest to możliwe, mamy opary przypominające mgłę, grę światła i cieni oraz odpowiednio dobraną muzykę. Całość tworzy tło do całkiem dobrego, choć dziś już nie poruszającego aż tak, horroru. Dlaczego więc jest to film ważny? Między innymi przez główną aktorkę.

Barbara Steele, grająca w filmie podwójną rolę – wiedźmy Asy i księżnej Katji, stała się ikoną europejskiego, a szczególnie włoskiego, kina grozy, będąc przez następne lata muzą wielu innych reżyserów, w tym Tima Burtona. Steele nazywana jest nawet „królową krzyku” - „scream queen”. Łączy w sobie niewinność z demonicznością, dziewiczą subtelność i erotyczno-eteryczną ponętność. Jej gotycka uroda, wielkie oczy, mocno zarysowane kości policzkowe, czarne włosy i alabastrowa cera sprawiły, że już nieodzownie łączono ją z filmami grozy, gdzie potrzebne były zarówno piękne damy w opałach (już chyba wiem kto pierwszy omdlał w tak „hollywoodzki” sposób), jak i groźne i śmiertelnie niebezpieczne demonice.

Minusem filmu jest wpleciony na siłę wątek miłosny. Nikt nie zaprzeczy, że zdarzają się wielkie miłości zapoczątkowane jednym spojrzeniem, ale oto zakochują się w sobie wiotka księżna, której sobowtór zmarł 200 lat wcześniej, i nie najbystrzejszy asystent doktora. Moment, który to mamy rok? Widać wielu mężczyzn nie od dziś pociągają kobiety o nietypowej urodzie i z tendencją do omdlewania w przypadku napotkanego problemu. Chyba, że nie o księżną Katję chodziło, a o jej 100% podobieństwo do zamordowanej wiedźmy? Ot, taka mała dawka perwersyjnej przyjemności.

Komu bym polecił? Fanom kina grozy. Tym prawdziwym, którzy docenią kunszt artystyczny i pierwszą rolę aktorską jednej z królowych horroru. Do tego wielbicielom gotyku, nie we współczesnej jego formie, a tej klasycznej, rodem z opowiadań Poe'a. Na pewno spodoba się też miłośnikom czarnego romantyzmu. No i tym, którzy po prostu lubią popatrzeć na aktorów. Ot tak. W końcu ona jest piękna, a on przystojny. A czasem tyle wystarczy.

Barbara Steel, "Maska szatana", 1960

środa, 9 maja 2018

Niecodziennik kulturoznawczy, cz. 1 i 2, czyli recenzje czas zacząć


Dawno mnie tu nie było (znów), ale nie wiedziałem o czym pisać. Z jednej strony działo się tak wiele, że mógłbym codziennie wrzucać swoje monologi, a z drugiej mimo wielu wydarzeń, nie działo się nic takiego, co wartym byłoby zapisania. Aż tu nagle pomyślałem o recenzjach. „Tak, Damian! To jest to!”. Stąd też pomysł na nowy cykl: „Niecodziennik kulturoznawczy”, gdzie będę wrzucał recenzje filmów (od początków kinematografii aż do kina współczesnego), czasem książek, spektakli teatralnych, wystaw muzealnych, płyt, itp., itd. Na pierwszy ogień 2 części Niecodziennika. Od razu nietypowe, bo będą to recenzje filmów „Wij” z 1967 roku i „Stokrotki” z 1966 roku.


CZĘŚĆ 1 - „Wij”, reż. Konstantin Jerszow, ZSRR, 1967. Na podstawie opowiadania „Wij”, Nikołaja Gogola.

Choma, młody student Kijowskiego Seminarium, wraz z dwójką przyjaciół, wyrusza na wycieczkę. Przed nastaniem nocy trafiają do chaty staruszki, która obiecuje im nocleg pod warunkiem, że każdy będzie spał gdzie indziej. Zgadzają się. Nieco później, gdy Choma próbuje spać, odwiedza go owa staruszka, w wyjątkowo napastliwy sposób. Szybko okazuje się, że jest wiedźmą, omamia Chomę i robi z niego swojego powietrznego rumaka. Gdy tylko klerykowi udaje się uwolnić, mści się na staruszce, okrutnie ją bijąc. Nagle doznaje szoku, gdy staruszka okazuje się być... młodą i piękną dziewczyną. Aktualnie skatowaną. Przerażony Choma ucieka.

Następnego dnia Choma zostaje wezwany do odległej o 35 km wsi, gdzie ma 3 noce modlić się nad umierającą dziewczyną. Doprowadzony został na miejsce przy eskorcie rosłych Kozaków, akurat w momencie, gdy panienka umiera. Zachęcony sowitą zapłatą i jeszcze większą karą, w przypadku odmowy, zgadza się odprawić modły. Do czasu, gdy okazuje się, że nieboszczka wygląda podejrzanie znajomo, a i nie ma zamiaru grzecznie leżeć w trumnie.

Co mamy oprócz tego? Mamy wieś, spokojną, przyjemną, nostalgiczną wieś. I kolorową. Tak samo kolorową jak wiejska cerkiewka. Kolorytu dodają też mieszkańcy owej wsi, poczciwi Kozacy, nie stroniący od śpiewów i gorzałki. Ot, sielskie i anielskie życie, które nie zapowiada wydarzeń, jakie będą miały miejsce przez trzy najbliższe noce. A za nadchodzącymi wydarzeniami musi stać diabeł. Albo młoda, śliczna nieboszczka, wstająca z trumny i chcąca zemścić się na swoim oprawcy. Na jej nieszczęście, oprawca jest zabobonny, broni się kołem z kredy, za które siły nieczyste nie mogą wejść. Wściekła dziewczyna wzywa zatem wija, a gdy przybywa wij, nie ma już ratunku.

Czym jest wij? Niektórzy etnografowie twierdzą, że był człekokształtnym potworem, o ogromnych powiekach, które pomagali mu otworzyć jego pomocnicy. Gdy wij spojrzał na człowieka, zabijał go tym spojrzeniem. Mógł też wypatrzyć nieszczęśnika z daleka i wskazać go demonom, które zabijały jego ludzką powłokę i wysysały duszę. A demonów w filmie nie brakuje. Jak na koniec lat 60. mamy całkiem pokaźną plejadę maszkar, stworów i upiorów. I to nic, że kościotrup wygląda jak laboratoryjny szkielet, wampiry jak fantomy, wilkołaki jak przerośnięte gnomy, a wij jak kamienny golem. Jak na tamte czasy robią wrażenie. No i sama nieboszczka, która najpewniej stała się rusałką. Słowem – słowiańska demonologia w pełnej krasie. No, w 1/100 krasy.

Ogółem „Wij” jest horrorem. Ja powiedziałbym, że to bardziej horror baśniowy, co jednak nie odbiera mu absolutnie niczego. Jest filmem dobrym, kolorowym, a na widok tych pijanych, ale poczciwych kozackich gęb, aż własna gęba się uśmiecha.

Komu bym polecił? Przede wszystkim miłośnikom Słowiańszczyzny – słowiańskiego folkloru, mitologii, demonologii. W dalszej kolejności fanom kina rosyjskiego. Bo choć nazwisko reżysera mało znane, to film warto poznać. Dalej, miłośnikom wszelkich adaptacji. No i w końcu tym, którzy lubią nieoczywiste horrory, tak odmienne od tych współczesnych.
   
Natalya Varley, "Wij", 1967
   
   
   
   
CZĘŚĆ 2 - „Stokrotki”, reż. Věra Chytilová, Czechosłowacja, 1966

Dwie siedemnastolatki o imieniu Marie mieszkają razem. Znudzone grzecznym, pospolitym życiem, postanawiają stać się zepsute. Przez zepsucie rozumieją życie bez zobowiązań, w wiecznej zabawie polegającej na podrywaniu starszych mężczyzn, uwodzeniu ich, a potem ucieczce przed nimi, by jedyną pamiątką było ich imię wypisane na ścianie lub suficie. Bawią się uczuciami młodszych chłopaków, kusząc ich swoimi wdziękami, a potem pozostawiając na pastwę tęsknoty. Gdy w końcu stają się zepsute, okazuje się, że świat jakby stracił nimi zainteresowanie.

Życie w tak skonstruowanym świecie nie jest wcale łatwe. Psychika potrzebuje nowych bodźców, a te bardzo szybko nużą i męczą, przestając bawić. Bo ileż to razy można manifestować swoją pogardę wobec mężczyzn? Ileż razy można obżerać się za cudze pieniądze, w wyjątkowo wulgarny sposób? Ileż razy można bawić się na praskich salonach, w drogich restauracjach lub wylegiwać się na słońcu? Czy to jest właśnie to zepsucie, o które chodziło?

„Stokrotki”, zrealizowane po części w stylu lekko pop-artowym, czasem z domieszką surrealizmu, są ciekawą zapowiedzią nadchodzących wydarzeń. Bo oto główne bohaterki, homoseksualne lolity, żyją tak, jak żyć pragnie społeczeństwo Ameryki i Europy, obu stron Żelaznej Kurtyny. Bo oto z Zachodu nadciąga rewolucja seksualna, już niedługo we Francji rozpoczną się protesty społeczne, znane jako Maj 1968, oto zbliża się powoli Praska Wiosna, czyli okres politycznej liberalizacji w Czechosłowacji, podczas której aktu samospalenia dokonał Jan Palach, późniejszy bohater Czechów. Słowem – kwintesencja rozwijającej się Nowej Fali w kinematografii.

Film pełen jest iście freudowskich symboli. Dziewczyny manifestują swoją niechęć do mężczyzn tnąc nożyczkami kiełbasę, banana czy ugotowane na twardo jajka. Do tego motyw wykorzystywania starszych panów czy bitwa na luksusowe jedzenie w elitarnej sali balowej. Doktorze Freud?

Komu bym polecił? Miłośnikom czeskiego kina nowofalowego. I miłośnikom czeskiego kina ogółem. Nie pierwszy raz okazuje się, że Czesi posiadają swobodę, wolność i beztroskę, jakiej brakuje innym narodom, a które często i chętnie wykorzystują w swojej twórczości. Jest to, jak powiedział Milan Kundera 18 lat później, „nieznośna lekkość bytu”. Komu jeszcze? Myślę, że coś dla siebie odnajdą tutaj fani „Lolity”, Nabokova. Z całą pewnością film spodoba się także tym, którzy cenią sobie artystyczne kino feministyczne. No i koneserom rudowłosych kobiet, a to ze względu na śliczną, choć o nieco specyficznej urodzie, 22-letnią wówczas Ivanę Karbanovą.
   
   
Ivana Karbanová, "Stokrotki", 1966  
 
 
 

środa, 14 lutego 2018

Walentynki vs Noc Kupały, czyli cudze chwalicie, swego nie znacie

14 luty, sklepy obwieszone czerwonymi serduszkami, witryny zasłonięte pluszowymi misiami i wiadrami pełnymi róż. Niechybny znak, że oto nadeszły Walentynki, a cały naród rzuci się w miłosny wir uniesień, który zniknie 15 lutego nad ranem. Samotni pozostaną sfrustrowani, ci sparowani, którym nie udało się znaleźć nigdzie miejsca, średnio zadowoleni zajmą się swoimi rzeczami. Poza tym jest zimno, szaro, żyć się nie chce. A przecież można świętować w innym czasie. Bardziej przyjaznym. Np. w naszą, słowiańską Noc Kupały!

Dlaczego Noc Kupały, moim zdaniem, jest lepsza? Przyjrzyjmy się najpierw Walentynkom, tak promowanym w mediach całego świata.

Wspomniane wcześniej sklepy obładowane są tandetą i cukrowym kiczem. Karteczki z napisem "I love you", zupełnie jakby język polski nie nadawał się do wyznawania miłości, plastikowe i pluszowe serduszka, mniej lub bardziej kształtne, wiszące dosłownie wszędzie, sztuczne i prawdziwe róże, przy czym te prawdziwe już powoli dogorywają i niechybnie padną, jeśli nikt ich nie kupi. A na pewno wiele zostanie dalej w sklepie, gdy Walentynki się skończą. Do tego pluszowe misie, pieski, kotki, tygrysy, małpy, jednorożce, pegazy i chyba tylko brakuje rzeczywistych rozmiarów pluszowego człowieka, trzymającego w rękach kolejną wersję serca z, a jakże, angielskim wyznaniem miłości.

Ale przejdźmy dalej. Prezent kupiony, mniej lub bardziej kiczowaty, wino już mamy, przecież staliśmy przy winach godzinę, z minami znawców, nie mogąc zdecydować się między czerwonym słodkim, różowym półsłodkim a białym wytrawnym. Z Australii, RPA, Gruzji czy Ameryki? Niech będzie amerykańskie, w końcu to ich święto. Zatem czas wybrać miejsce spotkania z drugą połówką. Kino! Tak, w ciemnej sali będzie okazja do intymnego dotyku. Ano... nie będzie, bo sala najpewniej będzie wypełniona po brzegi ludźmi i roztaczanymi przez nich zapachami - róży, perfum i potu. Szczęściem będzie, jeśli akurat ktoś przed nami nie wepchnie swojej wielkiej głowy na sam środek ekranu. Bo w końcu jeśli nie mogliśmy przyjść "do kina" to chociaż obejrzymy ten film. Kolejną komedię romantyczną w amerykańskim albo polskim stylu, średnio śmieszną, do bólu schematyczną, ale przynajmniej występuje tam ten przystojny aktor/ponętna aktorka. Lepiej nie przypominać sobie ich nazwisk, w końcu obok nas czuwa nasza miłość. Chociaż zdaje się przysypiać...

Kino zaliczone, więc restauracja. Kto mądry, ten zarezerwował stolik z 2-tygodniowym wyprzedzeniem. Najlepiej ten w rogu sali, gdzie nie będzie nas widać, żebyśmy mogli wychylić się przez stół, brodząc brzuchem w jedzeniu, aby się w końcu pocałować. I to naprawdę nic, że stolik, mimo iż w rogu, widziany jest przez połowę sali, przepełnionej, gwarnej, z uwijającymi się kelnerami, dla których 14 luty to dzień żniw. Bo przecież hojny partner napuszy piórka i da solidny napiwek. Choć jedzenie w sumie nie było takie złe, wystrój knajpy nie jest najgorszy, to jednak kolejne godziny spędzone w hałasie robią swoje, aż głowa zaczyna boleć. A boląca głowa nie wróży w nocy fajerwerków, co najwyżej zimne ognie. Ale koniec kolacji, czas do domu, trzeba pochwalić się seksowną bielizną.

A w domu jak to w domu. Łóżko skrzypi. W sumie już późno, pani Krysia z góry zaraz się obudzi i będzie stukać w podłogę. A pranie włączyłeś? Czemu światło w kuchni się świeci? Zgaś, trzeba oszczędzać. I tak mija czas, jak co dzień, bez większej różnicy. Jak zawsze było wspaniale, to w końcu nas spaja, ale jednak chciałoby się małego urozmaicenia, jakiegoś szaleństwa...


A teraz spójrzmy na Noc Kupały, czyli nasze, słowiańskie święto miłości, obchodzone w najkrótszą noc roku, z 21 na 22 czerwca.

Nasz wzrok nie jest atakowany czerwonymi ozdóbkami rodem z Chin, bo i Chińczycy nie znają tego święta. Za to możemy cieszyć się widokiem soczystej zieleni traw i liści, bogatą paletą braw polnych kwiatów, uderzających w nasze nozdrza przyjemnymi zapachami. Chcemy kupić ukochanej jakiś kwiat? Wybór znacznie wykracza poza róże. A jeśli na kwiatki sklepowe nas nie stać, można upleć ukochanej wianek z roślin, które znajdziemy na łące, a tutaj wybór jest przeogromny. Kwietny wianek jest wręcz obowiązkowy, a nasza dama tylko pokraśnieje i jeszcze bardziej wypięknieje w nim, wyglądając niczym Pani Wiosna, a nie opatulona pod szyję Królowa Zimy.

Wianek zrobiony, podarowany, nasza miłość wygląda w nim cudownie. Zatem trzeba się przygotować do wieczora i kupić alkohol. Wino? Nie, wino nie jest słowiańskim specjałem, za to coraz więcej sklepów oferuje bardzo dobrej jakości miód pitny. Jeśli nie wiemy jaki wziąć, na początek wystarczy trójniak. Jeśli jednak mamy ochotę na coś lepszego, zapewne tuż obok stoi pękata butelka z dwójniakiem lub nawet półtorakiem, który smakuje o dwa nieba lepiej niż najsłodsze wino. 5 minut i zakupy zrobione, a i smak nas nie rozczaruje. Zatem pozostaje wezwać znajomych, wziąć ukochaną/ukochanego pod rękę i ruszyć na miejsce spotkania, gdzie zacznie się zabawa.

Dzień ma się ku końcowi, czas rozpalić ognisko. Na działce, ogródku przydomowym, polance, miejscu do grillowania przy stawie - gdzie tylko można. Dookoła grają świerszcze, wiatr ciepło muska nasze twarze, a ogień wraz z miodem potęgują to uczucie. Zapada powolny zmierzch, rozpoczyna się gra światła, wprawiając nas w dobry nastrój. W tle leci muzyka, słychać śmiechy. Ktoś ze znajomych zagrał na gitarze, inny na flecie, wprawiając wszystkich w jeszcze większą radość. Uczcijmy zatem najkrótszą noc w roku! Tej nocy nikt nie pójdzie spać! Kto odważny niechaj skacze przez ogień, oczyszczając siebie i gwarantując sobie szczęście i pomyślność. I to nic, że dookoła są ludzie, to w końcu nasi przyjaciele, nie zwrócą uwagi, gdy nasze dłonie pójdą na pośladki naszej miłości, a usta spiją z jej/jego ust resztki miodu. Miłość to radość i szczęście, a szczęścia nie ma co się wstydzić. Poza tym ciężko jest zapanować nad dłońmi, gdy nasz partner w blasku ognia wygląda jak młody bóg, a nasza partnerka, z rumianymi policzkami i wiankiem na głowie, tańczy wokół jak rusałka, rzucając nam błyszczące z podniecenia spojrzenie.

No w i końcu zmrok. Noc nadeszła. Można iść do lasu, czy chociażby nieco się oddalić od innych, szukając kwiatu paproci. Las jest duży, w przeciwieństwie do sali kinowej czy restauracyjnej. Lasu wystarczy dla wszystkich, a pretekst szukania kwiatu paproci jest idealny, by oddać się sobie. Ciemność, niedalekie odgłosy zabawy przy ognisku, szelest liści... wszystko to potęguje emocje, przyspiesza bicie serca. Że owady? Że kleszcze? Jest przynajmniej kilkanaście naturalnych sposobów, by skutecznie je odstraszyć. A miłość w ciemnym lesie smakuje inaczej niż w ciemnej sypialni. W swojej formie jest bardziej pierwotna, zwierzęca, ale też, paradoksalnie, bardziej zmysłowa, sensualna i eteryczna, a takie uniesienia seksualne nie zdarzają się na co dzień. I to nic, że kwiatu paproci nie znaleźliśmy. To nic, że w promieniu 5 km nie ma w ogóle paproci. Przeżyte doświadczenie wynagrodzi wszystko. Można wrócić do zabawy, do muzyki, do tańców, do jedzenia i miodu i cieszyć się z tego, że oto nadeszło lato.

A jeśli kto samotny, to nie ma czego się obawiać. Walentynki nastawione są na pary, młodsze, starsze, z krótszym i dłuższym stażem, ale jednak na pary, najczęściej nie interesując się singlami, z wyboru czy konieczności. A Noc Kupały? Ona jest dla wszystkich. Samotne dziewczęta i kobiety mogą same upleść sobie wianki, wkładając do nich świeczkę i puszczając na rzece, żeby chłopcy i mężczyźni mogli je nieco dalej wyłowić. Można oznaczyć swój wianek, żeby trafił w pożądane przez nas ręce, a można oddać się na tę noc w ręce losu i zabawić się w słowiańską "randkę w ciemno". A co bardziej nieśmiali panowie, którzy żadnego wianka nie złowili, też nie zostaną sami. Wystarczy trochę więcej miodu, żeby do rana tańczyli w ramionach napotkanej w lesie rusałki, nimfy czy wiły. Byle nie zasnąć gdzieś w pokrzywach, bo pobudka będzie gorsza niż kac.



Które święto jest lepsze? Dla mnie wybór jest tylko jeden. Jak wybierzecie wy - nie wiem. Być może komuś spodoba się Noc Kupały i porzuci świętowanie Walentynek na rzecz naszej, słowiańskiej zabawy. Nawet jeśli tak się nie stanie, to warto wiedzieć czym jest Noc Kupały. Bo choć obce znać dobrze, swoje znać obowiązek.



środa, 17 stycznia 2018

"Korona królów", czyli o co chodzi z tymi Piastami

Od Nowego Roku internet co rusz huczy o "Koronie królów", nowym serialu, zrealizowanym dla TVP. Huczy z wielu powodów. Bo brzydki, bo zakłamany, bo z ukrytą, prorządową propagandą, bo aktorzy za sztuczni, bo to wcale nie wygląda jak polska "Gra o Tron"... Z kulturoznawczego obowiązku postanowiłem coś o tym serialu napisać. Co ja o nim myślę. Bo choć TVP unikam, to jednak serial ów od samego początku oglądam.

A dlaczego oglądam? Ano, historię mamy przepiękną. Niezwykle bogatą i barwną, choć często tragiczną. A historię, zwłaszcza swojego kraju, warto znać. I też ze względu na swoje zainteresowania, tak historią ogółem, jak i bardziej szczegółowo średniowieczem, skusiłem się na ten tytuł. "Korona królów" opowiada historię życia i panowania Kazimierza Wielkiego, sięgając tym samym czasów, które darzę osobistą sympatią. Bo to dzięki Kazimierzowi możemy dzisiaj podziwiać kilkanaście pięknych zamków, lepiej lub gorzej zachowanych, znajdujących się na mojej ukochanej Jurze. Więc oglądam. Już 11 odcinków za mną. 

Czy rzeczywiście jest biednie? Trudno mi powiedzieć. Widzę piękne komnaty zamku Bobolice, stylizowanego na XIV-wieczny Wawel, widzę piękne stroje, ładnie wykonane. Widzę dobrze dobraną scenografię. Nie jest źle. A że się ludziom nie podobała korona Władysława Łokietka? Że niby tekturowa? Fakt, może nie była zbyt wyszukana, jak na królewską głowę, ale w końcu szanowny Łokietek występował w zaledwie 4-5 odcinkach, po czym zmarł, by po kolejnych 6 odcinkach udać się na wieczny spoczynek w Katedrze. Czy warto było tworzyć koronę jak najlepszą, jak najpiękniejszą, żeby król nosił ją... no, może w 3 scenach? Można ten minus wybaczyć.

Aktorzy... Tu jest różnie. Początkowe odcinki trąciły teatralną manierą, doskonałą na deski sceny, do występu na żywo, a nie do serialu. Aldona trąciła dziecinnością, Łokietek żywcem przypominał Papcia Chmiela, biskupi kojarzyli się z sitcomowymi pijaczynami, a rycerze nieudolnie naśladowali swoich giermków. Przyczyną tego było chyba przymusowe dokręcanie, na szybko, pierwszych odcinków, z nową wersją scenariusza. Albo też aktorzy czekali aż król umrze, bo z czasem się wyrobili. 
Kazimierz wygląda tak, jak można sobie go wyobrazić, patrząc na 50-złotowy banknot i odejmując mu 40 lat. Czuć od niego surową potęgę, która jeszcze się zaostrzy, ale też bije od niego dobro. Powstaje ładny kontrast, przez który można tego aktora polubić. Swoją drogą śmieszy mnie, że aktor grający króla ma na nazwisko... Król. No, coś w tym jest.
Jadwiga, matka Kazimierza... Zdecydowanie nie chcę mieć takiej teściowej. Silna, potężna kobieta, z wielkimi ambicjami i surowym wyrazem twarzy. Bardzo dobra kreacja statecznej matrony, która choć sympatii nie zbiera, to zamiast niej człowiek odczuwa respekt.
Siostry Kazimierza, Kunegunda i Elżbieta. Kolejny dobry kontrast. Niespełniona księżna Kunegunda, z lekkim szaleństwem w oczach, a przeciwko niej kreująca się na dwulicową Elżbieta, królowa węgierska. Między tymi paniami jeszcze zagrzmi. Oby mocno, bo jest potencjał na szalenie interesujący konflikt.
No i moi ulubieńcy, Litwini. Księżna Anna Aldona, pierwsza żona Kazimierza. Niesamowicie krytykowana przez publiczność. Ja jednak ją lubię. Jest zadziorna, kiedy trzeba ma w oczach kurwiki, jawnie przeciwstawia się obyczajom chrześcijańskim, pyskuje królowej... Barwna to postać, może nieco mniej, niż w rzeczywistości była, ale barwna. Tak jak jej brat, Olgierd.
Książę Olgierd, w serialu jak na razie tylko szwagier Kazimierza, historia już wie, że z czasem stanie się ojcem naszego Władysława Jagiełły. Widać, że to swój chłop, poczciwie mu z oczu patrzy. I biskupowi odpowie dowcipem, i królową Węgier zauroczy, i z Kazimierzem stanie do pojedynku, i spisek węgierski ujawni. Interesująca postać, bezapelacyjnie.
No i kucharka, też Litwinka. Równie zadziorna i swojska, co reszta rodaków.

Na plus oceniam też to, że Węgrzy często mówią po węgiersku, a Litwinom zdarzy się po litewsku. Na minus, że niezbyt często. Aldona, jak podają kronikarze, nigdy nie nauczyła się polskiego, podejrzewam zatem, że jej kucharka czy czarownica także.
W właśnie, czarownica. Bardzo mnie cieszy, że tak stacja, będąca obecnie w bardzo religijnych rękach, pozwoliła na tak liczne wątki pogańskie. Bo w końcu Litwa na początku XIV wieku była jeszcze pogańska. Tedy mamy w serialu czarownicę, czy też bardziej guślarkę, Egle, będącą jednocześnie wierną dwórką Aldony, parającą się co jakiś czas zaklęciami, wróżeniem z ognia, z kłosów, itp. Duży plus. Mamy też odwołania do bałtyckich bogów. Aldona podczas jednej z wróżb zauważa w ogniu boginię śmierci, Giltine, a kucharka zaklina się nie tylko na Boga chrześcijan, ale także na Perkunasa. Nawet ta Aldona, przechrzczona na Annę, cały czas nosi na szyi pamiątkę z Litwy, wisiorek w kształcie węża-boga wód, Zaltisa.

Podsumowując, "Korona królów" nie jest taka zła, jak na początku ją opisywano. Jeśli ktoś lubi historię, chciałby ją lepiej poznać, dowiedzieć się czegoś, to serial polecam. Polecam też tym, którzy lubią takie powiastki historyczne. A że nie wygląda jak "Gra o Tron"? Bo i "Grą o Tron" nigdy nie miała być. Ktoś puścił plotkę, że to będzie porównywalna produkcja, a prosty lud uwierzył, szerząc tę plotkę jeszcze dalej. I tym samym poszła w świat zła opinia, że dziadostwo, bieda i doły z mułem. Ale czy można porównywać serial produkowany przez stację prywatną, z wielomilionowym budżetem, z serialem produkowanym przez stację państwową, w dodatku bardzo chętnie bojkotowaną, z pieniędzy wielokrotnie mniejszych? Czy można porównać serial fantasy, na podstawie książki fantasy, z serialem historycznym, opartym o kroniki? Czego się spodziewano po tym serialu? Armii nieumarłych maszerującej na Wawel? Smoka Wawelskiego, dosiadanego przez zmartwychwstałą po kilkuset latach Wandę? Już jeden smok w polskim serialu był. Wystarczy. Więc może, że Gniezno przerobią na Winterfell, a Kraków stanie się Królewską Przystanią? To jak porównywać Słońce z Księżycem i ubliżać mu, że nie świeci równie mocno, nie grzeje, a w ogóle jest brzydki i siedzi na nim nie pięknolicy Jamie Lannister, tylko nasz ogorzały Twardowski.

Swoją drogą, po 10 odcinkach w końcu zakończył się w serialu wątek Zachów, rodu węgierskiego, wymordowanego po nieudanej próbie zemsty Felicjana Zacha, niedługo po gwałcie, którego dokonał nasz Kazimierz na młodziutkiej i pięknej Klarze Zach. Wątek fascynujący, nie mniej potraktowany po macoszemu. Ale Węgrzy pamiętają. I nie zapomną.