piątek, 18 maja 2018

Niecodziennik kulturoznawczy, cz. 6


CZĘŚĆ 6 - „Marzyciele”, reż. Bernardo Bertolucci, Francja/Wielka Brytania/Niemcy, 2003. Na podstawie powieści „Marzyciele”, Gilberta Adaira.

Paryż, wiosna 1968 roku. Przez kraj przetacza się właśnie rewolta i bunt studencki, co jakiś czas nasilany przez pewne wydarzenia. Takim jest właśnie zamknięcie przez władzę Kinoteki Francuskiej, miejsca, gdzie cała paryska brać studencka spotyka się, by oglądać stare dzieła światowego kina. To tam poznają się amerykański student z wymiany, Matthew, oraz francuska studentka, Isabelle. Wkrótce dołącza do nich brat bliźniak Isabelle, Theo. Nowi znajomi bardzo szybko się zaprzyjaźniają, a gdy rodzice Isabelle i Theo wyjeżdżają na miesiąc, rodzeństwo wprowadza Amerykanina do siebie, zaczynając swoją buntowniczą zabawę poza wszelkimi granicami.

Matthew, zachwycony nową znajomością, oddaje się im w całości. Ochoczo bierze udział we wszystkim, co proponuje rodzeństwo, jak np. szaleńczy bieg przez Luwr czy odgrywanie losowych scen z filmów, które pozostała dwójka musi odgadnąć, wymieniając tytuł, rok powstania dzieła i szczegóły związane z odgrywaną sceną. Zachwyt szybko zmienia się w przerażenie połączone z fascynacją, gdy okazuje się, że ta niewinna, kinematograficzna zabawa jest tylko przykryciem perwersyjnej gry, w którą grają Francuzi. Gry skrajnie niebezpiecznej, mogącej doprowadzić do tragedii. Tym bardziej, że młodzi ludzie mają dostęp do całego, ogromnego mieszkania, nie czują nad sobą rodzicielskiego bata, a dobrotliwy ojciec zostawił na kominku plik czeków do zrealizowania. Czy coś może pójść nie tak?

„Marzyciele” to film artystyczny, ale i wulgarny. Oto dostajemy historię kazirodczego związku siostry i brata, do którego dołącza ich nowy przyjaciel, niejako siłą wciągnięty do tego trójkąta. Pod pretekstem filmowej zabawy rodzeństwo realizuje swoje głęboko skrywane fantazje - Isabelle w ramach kary każe bratu masturbować się do plakatu Marlene Dietrich, a ten, mszcząc się na siostrze i przyjacielu, rozkazuje im uprawiać seks pod reprodukcją obrazu Eugene Delacroix, „Wolność wiodąca lud na barykady”. Jakby wulgarności i perwersji było mało, w chwilę po stosunku, wymuszonym, niemal zwierzęcym, Isabelle i Matthew całują się, umazani na twarzy dziewiczą krwią dziewczyny. A wszystko w otoczeniu szalejącej na ulicach rewolty studenckiej.

Ale czy ci młodzi ludzie wiedzą czego tak właściwie chcą i jak ma wyglądać ich świat? W jednej z końcowych scen Matthew, Theo i Isabelle zostają obudzeni tłukącą się szybą, rozbitą przez wpadającą do mieszkania cegłówkę. Wówczas padają słowa, które stają się dla nich impulsem do dalszej akcji: „Ulica weszła do domu”. Zauważają wtedy, że protesty przybrały na sile. A oni, chcąc być elementami tej wielkiej machiny, nie wiedząc dlaczego ludzie protestują, jakie postulaty głoszą i czego żądają, wybiegają na tę ulicę, by dołączyć do wściekłego tłumu. Dopiero szybka, ożywiona, podniecona rozmowa sprawia, że w młodych głowach klaruje się świat, w którym chcą żyć. I żyć zaczynają. W końcu prawdziwie, w końcu tak, jak mówi im serce. „A mury rosły, rosły, rosły...”, jak zaśpiewał kiedyś Jacek Kaczmarski.

„Marzyciele” tak naprawdę są filmem o rewolucji. To jeden z wielu obrazów opowiadających o Paryskim Maju, jeden z wielu ukazujących Europę tamtych czasów, czasów przełomowych. Ale jednocześnie jest chyba jedynym filmem, który nie skupia się sctricte na owej rewolcie. Ukazuje raczej skomplikowaną psychikę młodego człowieka, który chce się dopasować do panujących nastrojów, ale jednocześnie być gdzieś obok, bezpiecznie spędzając czas. Człowieka, który w tej zawierusze widzi drogę do swojego wnętrza. Czy też może raczej furtkę, gwałtownie stratowaną i zniszczoną przez szalejące hormony, fantazję, potrzeby i pragnienia. Bo oto obok rewolucji społecznej, dziejącej się na ulicach, dochodzi do głosu coraz głośniejsza rewolucja kulturowa, a gdzieś w oddali słychać kroki rewolucji seksualnej i obyczajowej.

Niewątpliwą atrakcją filmu jest młoda, 23-letnia wówczas, grająca rolę Isabelle, Eva Green, której kariera zaczęła się właśnie od „Marzycieli”. Przez cały czas trwania filmu gra swoją seksualnością. Raz udaje twardą, niezależną kobietę, promieniującą mocnym erotyzmem, na kształt filmowych wampów, innym razem emanuje subtelną zmysłowością, jak np. w scenie, gdy półnaga, jedynie w długich, czarnych rękawiczkach staje na ciemnym tle i wygląda jak żywa kopia posągu Wenus z Milo, by jeszcze później, tuż po stosunku, wrócić do swojej niewinnej, dziewczęcej, skrzywdzonej delikatności.

Komu bym polecił? Tym, którzy lubią mocne kino bez granic, nie wygładzone, wyciszone i grzeczne, a poruszające w niewybredny sposób tematy tabu. Także tym, których interesuje historia, szczególnie lata 60. i 70., gdy działo się naprawdę wiele, podczas gdy niewiele o tym wiemy. Również tym, którzy po prostu lubią adaptacje filmowe, żeby móc przed lub po filmie porównać go z literackim pierwowzorem. A nadto wielbicielom Evy Green.

Michael Pitt, Eva Green, Louis Garrel, "Marzyciele", 2003



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz