Dawno mnie tu nie było (znów), ale
nie wiedziałem o czym pisać. Z jednej strony działo się tak
wiele, że mógłbym codziennie wrzucać swoje monologi, a z drugiej
mimo wielu wydarzeń, nie działo się nic takiego, co wartym byłoby
zapisania. Aż tu nagle pomyślałem o recenzjach. „Tak, Damian! To
jest to!”. Stąd też pomysł na nowy cykl: „Niecodziennik
kulturoznawczy”, gdzie będę wrzucał recenzje filmów (od
początków kinematografii aż do kina współczesnego), czasem
książek, spektakli teatralnych, wystaw muzealnych, płyt, itp.,
itd. Na pierwszy ogień 2 części Niecodziennika. Od razu nietypowe,
bo będą to recenzje filmów „Wij” z 1967 roku i „Stokrotki”
z 1966 roku.
CZĘŚĆ 1 - „Wij”, reż.
Konstantin Jerszow, ZSRR, 1967. Na podstawie opowiadania „Wij”,
Nikołaja Gogola.
Choma, młody student Kijowskiego
Seminarium, wraz z dwójką przyjaciół, wyrusza na wycieczkę.
Przed nastaniem nocy trafiają do chaty staruszki, która obiecuje im
nocleg pod warunkiem, że każdy będzie spał gdzie indziej.
Zgadzają się. Nieco później, gdy Choma próbuje spać, odwiedza
go owa staruszka, w wyjątkowo napastliwy sposób. Szybko okazuje
się, że jest wiedźmą, omamia Chomę i robi z niego swojego
powietrznego rumaka. Gdy tylko klerykowi udaje się uwolnić, mści
się na staruszce, okrutnie ją bijąc. Nagle doznaje szoku, gdy
staruszka okazuje się być... młodą i piękną dziewczyną.
Aktualnie skatowaną. Przerażony Choma ucieka.
Następnego dnia Choma zostaje wezwany
do odległej o 35 km wsi, gdzie ma 3 noce modlić się nad umierającą
dziewczyną. Doprowadzony został na miejsce przy eskorcie rosłych
Kozaków, akurat w momencie, gdy panienka umiera. Zachęcony sowitą
zapłatą i jeszcze większą karą, w przypadku odmowy, zgadza się
odprawić modły. Do czasu, gdy okazuje się, że nieboszczka
wygląda podejrzanie znajomo, a i nie ma zamiaru grzecznie leżeć w
trumnie.
Co mamy oprócz tego? Mamy wieś,
spokojną, przyjemną, nostalgiczną wieś. I kolorową. Tak samo
kolorową jak wiejska cerkiewka. Kolorytu dodają też mieszkańcy
owej wsi, poczciwi Kozacy, nie stroniący od śpiewów i gorzałki.
Ot, sielskie i anielskie życie, które nie zapowiada wydarzeń,
jakie będą miały miejsce przez trzy najbliższe noce. A za
nadchodzącymi wydarzeniami musi stać diabeł. Albo młoda, śliczna
nieboszczka, wstająca z trumny i chcąca zemścić się na swoim
oprawcy. Na jej nieszczęście, oprawca jest zabobonny, broni się
kołem z kredy, za które siły nieczyste nie mogą wejść. Wściekła
dziewczyna wzywa zatem wija, a gdy przybywa wij, nie ma już ratunku.
Czym jest wij? Niektórzy etnografowie
twierdzą, że był człekokształtnym potworem, o ogromnych
powiekach, które pomagali mu otworzyć jego pomocnicy. Gdy wij
spojrzał na człowieka, zabijał go tym spojrzeniem. Mógł też
wypatrzyć nieszczęśnika z daleka i wskazać go demonom, które
zabijały jego ludzką powłokę i wysysały duszę. A demonów w
filmie nie brakuje. Jak na koniec lat 60. mamy całkiem pokaźną
plejadę maszkar, stworów i upiorów. I to nic, że kościotrup
wygląda jak laboratoryjny szkielet, wampiry jak fantomy, wilkołaki
jak przerośnięte gnomy, a wij jak kamienny golem. Jak na tamte
czasy robią wrażenie. No i sama nieboszczka, która najpewniej
stała się rusałką. Słowem – słowiańska demonologia w pełnej
krasie. No, w 1/100 krasy.
Ogółem „Wij” jest horrorem. Ja
powiedziałbym, że to bardziej horror baśniowy, co jednak nie
odbiera mu absolutnie niczego. Jest filmem dobrym, kolorowym, a na
widok tych pijanych, ale poczciwych kozackich gęb, aż własna gęba
się uśmiecha.
Komu bym polecił? Przede wszystkim
miłośnikom Słowiańszczyzny – słowiańskiego folkloru,
mitologii, demonologii. W dalszej kolejności fanom kina rosyjskiego.
Bo choć nazwisko reżysera mało znane, to film warto poznać.
Dalej, miłośnikom wszelkich adaptacji. No i w końcu tym, którzy
lubią nieoczywiste horrory, tak odmienne od tych współczesnych.
Natalya Varley, "Wij", 1967
CZĘŚĆ 2 - „Stokrotki”, reż.
Věra Chytilová, Czechosłowacja, 1966
Dwie siedemnastolatki o imieniu Marie
mieszkają razem. Znudzone grzecznym, pospolitym życiem,
postanawiają stać się zepsute. Przez zepsucie rozumieją życie
bez zobowiązań, w wiecznej zabawie polegającej na podrywaniu
starszych mężczyzn, uwodzeniu ich, a potem ucieczce przed nimi, by
jedyną pamiątką było ich imię wypisane na ścianie lub suficie.
Bawią się uczuciami młodszych chłopaków, kusząc ich swoimi
wdziękami, a potem pozostawiając na pastwę tęsknoty. Gdy w końcu
stają się zepsute, okazuje się, że świat jakby stracił nimi
zainteresowanie.
Życie w tak skonstruowanym świecie nie
jest wcale łatwe. Psychika potrzebuje nowych bodźców, a te bardzo
szybko nużą i męczą, przestając bawić. Bo ileż to razy można
manifestować swoją pogardę wobec mężczyzn? Ileż razy można
obżerać się za cudze pieniądze, w wyjątkowo wulgarny sposób?
Ileż razy można bawić się na praskich salonach, w drogich
restauracjach lub wylegiwać się na słońcu? Czy to jest właśnie
to zepsucie, o które chodziło?
„Stokrotki”, zrealizowane po części
w stylu lekko pop-artowym, czasem z domieszką surrealizmu, są
ciekawą zapowiedzią nadchodzących wydarzeń. Bo oto główne
bohaterki, homoseksualne lolity, żyją tak, jak żyć pragnie
społeczeństwo Ameryki i Europy, obu stron Żelaznej Kurtyny. Bo oto
z Zachodu nadciąga rewolucja seksualna, już niedługo we Francji
rozpoczną się protesty społeczne, znane jako Maj 1968, oto zbliża
się powoli Praska Wiosna, czyli okres politycznej liberalizacji w
Czechosłowacji, podczas której aktu samospalenia dokonał Jan
Palach, późniejszy bohater Czechów. Słowem – kwintesencja
rozwijającej się Nowej Fali w kinematografii.
Film pełen jest iście freudowskich
symboli. Dziewczyny manifestują swoją niechęć do mężczyzn tnąc
nożyczkami kiełbasę, banana czy ugotowane na twardo jajka. Do tego
motyw wykorzystywania starszych panów czy bitwa na luksusowe
jedzenie w elitarnej sali balowej. Doktorze Freud?
Komu bym polecił? Miłośnikom
czeskiego kina nowofalowego. I miłośnikom czeskiego kina ogółem.
Nie pierwszy raz okazuje się, że Czesi posiadają swobodę, wolność
i beztroskę, jakiej brakuje innym narodom, a które często i
chętnie wykorzystują w swojej twórczości. Jest to, jak powiedział
Milan Kundera 18 lat później, „nieznośna lekkość bytu”. Komu
jeszcze? Myślę, że coś dla siebie odnajdą tutaj fani „Lolity”,
Nabokova. Z całą pewnością film spodoba się także tym, którzy
cenią sobie artystyczne kino feministyczne. No i koneserom
rudowłosych kobiet, a to ze względu na śliczną, choć o nieco
specyficznej urodzie, 22-letnią wówczas Ivanę Karbanovą.
Ivana Karbanová, "Stokrotki", 1966
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz