środa, 9 maja 2018

Niecodziennik kulturoznawczy, cz. 1 i 2, czyli recenzje czas zacząć


Dawno mnie tu nie było (znów), ale nie wiedziałem o czym pisać. Z jednej strony działo się tak wiele, że mógłbym codziennie wrzucać swoje monologi, a z drugiej mimo wielu wydarzeń, nie działo się nic takiego, co wartym byłoby zapisania. Aż tu nagle pomyślałem o recenzjach. „Tak, Damian! To jest to!”. Stąd też pomysł na nowy cykl: „Niecodziennik kulturoznawczy”, gdzie będę wrzucał recenzje filmów (od początków kinematografii aż do kina współczesnego), czasem książek, spektakli teatralnych, wystaw muzealnych, płyt, itp., itd. Na pierwszy ogień 2 części Niecodziennika. Od razu nietypowe, bo będą to recenzje filmów „Wij” z 1967 roku i „Stokrotki” z 1966 roku.


CZĘŚĆ 1 - „Wij”, reż. Konstantin Jerszow, ZSRR, 1967. Na podstawie opowiadania „Wij”, Nikołaja Gogola.

Choma, młody student Kijowskiego Seminarium, wraz z dwójką przyjaciół, wyrusza na wycieczkę. Przed nastaniem nocy trafiają do chaty staruszki, która obiecuje im nocleg pod warunkiem, że każdy będzie spał gdzie indziej. Zgadzają się. Nieco później, gdy Choma próbuje spać, odwiedza go owa staruszka, w wyjątkowo napastliwy sposób. Szybko okazuje się, że jest wiedźmą, omamia Chomę i robi z niego swojego powietrznego rumaka. Gdy tylko klerykowi udaje się uwolnić, mści się na staruszce, okrutnie ją bijąc. Nagle doznaje szoku, gdy staruszka okazuje się być... młodą i piękną dziewczyną. Aktualnie skatowaną. Przerażony Choma ucieka.

Następnego dnia Choma zostaje wezwany do odległej o 35 km wsi, gdzie ma 3 noce modlić się nad umierającą dziewczyną. Doprowadzony został na miejsce przy eskorcie rosłych Kozaków, akurat w momencie, gdy panienka umiera. Zachęcony sowitą zapłatą i jeszcze większą karą, w przypadku odmowy, zgadza się odprawić modły. Do czasu, gdy okazuje się, że nieboszczka wygląda podejrzanie znajomo, a i nie ma zamiaru grzecznie leżeć w trumnie.

Co mamy oprócz tego? Mamy wieś, spokojną, przyjemną, nostalgiczną wieś. I kolorową. Tak samo kolorową jak wiejska cerkiewka. Kolorytu dodają też mieszkańcy owej wsi, poczciwi Kozacy, nie stroniący od śpiewów i gorzałki. Ot, sielskie i anielskie życie, które nie zapowiada wydarzeń, jakie będą miały miejsce przez trzy najbliższe noce. A za nadchodzącymi wydarzeniami musi stać diabeł. Albo młoda, śliczna nieboszczka, wstająca z trumny i chcąca zemścić się na swoim oprawcy. Na jej nieszczęście, oprawca jest zabobonny, broni się kołem z kredy, za które siły nieczyste nie mogą wejść. Wściekła dziewczyna wzywa zatem wija, a gdy przybywa wij, nie ma już ratunku.

Czym jest wij? Niektórzy etnografowie twierdzą, że był człekokształtnym potworem, o ogromnych powiekach, które pomagali mu otworzyć jego pomocnicy. Gdy wij spojrzał na człowieka, zabijał go tym spojrzeniem. Mógł też wypatrzyć nieszczęśnika z daleka i wskazać go demonom, które zabijały jego ludzką powłokę i wysysały duszę. A demonów w filmie nie brakuje. Jak na koniec lat 60. mamy całkiem pokaźną plejadę maszkar, stworów i upiorów. I to nic, że kościotrup wygląda jak laboratoryjny szkielet, wampiry jak fantomy, wilkołaki jak przerośnięte gnomy, a wij jak kamienny golem. Jak na tamte czasy robią wrażenie. No i sama nieboszczka, która najpewniej stała się rusałką. Słowem – słowiańska demonologia w pełnej krasie. No, w 1/100 krasy.

Ogółem „Wij” jest horrorem. Ja powiedziałbym, że to bardziej horror baśniowy, co jednak nie odbiera mu absolutnie niczego. Jest filmem dobrym, kolorowym, a na widok tych pijanych, ale poczciwych kozackich gęb, aż własna gęba się uśmiecha.

Komu bym polecił? Przede wszystkim miłośnikom Słowiańszczyzny – słowiańskiego folkloru, mitologii, demonologii. W dalszej kolejności fanom kina rosyjskiego. Bo choć nazwisko reżysera mało znane, to film warto poznać. Dalej, miłośnikom wszelkich adaptacji. No i w końcu tym, którzy lubią nieoczywiste horrory, tak odmienne od tych współczesnych.
   
Natalya Varley, "Wij", 1967
   
   
   
   
CZĘŚĆ 2 - „Stokrotki”, reż. Věra Chytilová, Czechosłowacja, 1966

Dwie siedemnastolatki o imieniu Marie mieszkają razem. Znudzone grzecznym, pospolitym życiem, postanawiają stać się zepsute. Przez zepsucie rozumieją życie bez zobowiązań, w wiecznej zabawie polegającej na podrywaniu starszych mężczyzn, uwodzeniu ich, a potem ucieczce przed nimi, by jedyną pamiątką było ich imię wypisane na ścianie lub suficie. Bawią się uczuciami młodszych chłopaków, kusząc ich swoimi wdziękami, a potem pozostawiając na pastwę tęsknoty. Gdy w końcu stają się zepsute, okazuje się, że świat jakby stracił nimi zainteresowanie.

Życie w tak skonstruowanym świecie nie jest wcale łatwe. Psychika potrzebuje nowych bodźców, a te bardzo szybko nużą i męczą, przestając bawić. Bo ileż to razy można manifestować swoją pogardę wobec mężczyzn? Ileż razy można obżerać się za cudze pieniądze, w wyjątkowo wulgarny sposób? Ileż razy można bawić się na praskich salonach, w drogich restauracjach lub wylegiwać się na słońcu? Czy to jest właśnie to zepsucie, o które chodziło?

„Stokrotki”, zrealizowane po części w stylu lekko pop-artowym, czasem z domieszką surrealizmu, są ciekawą zapowiedzią nadchodzących wydarzeń. Bo oto główne bohaterki, homoseksualne lolity, żyją tak, jak żyć pragnie społeczeństwo Ameryki i Europy, obu stron Żelaznej Kurtyny. Bo oto z Zachodu nadciąga rewolucja seksualna, już niedługo we Francji rozpoczną się protesty społeczne, znane jako Maj 1968, oto zbliża się powoli Praska Wiosna, czyli okres politycznej liberalizacji w Czechosłowacji, podczas której aktu samospalenia dokonał Jan Palach, późniejszy bohater Czechów. Słowem – kwintesencja rozwijającej się Nowej Fali w kinematografii.

Film pełen jest iście freudowskich symboli. Dziewczyny manifestują swoją niechęć do mężczyzn tnąc nożyczkami kiełbasę, banana czy ugotowane na twardo jajka. Do tego motyw wykorzystywania starszych panów czy bitwa na luksusowe jedzenie w elitarnej sali balowej. Doktorze Freud?

Komu bym polecił? Miłośnikom czeskiego kina nowofalowego. I miłośnikom czeskiego kina ogółem. Nie pierwszy raz okazuje się, że Czesi posiadają swobodę, wolność i beztroskę, jakiej brakuje innym narodom, a które często i chętnie wykorzystują w swojej twórczości. Jest to, jak powiedział Milan Kundera 18 lat później, „nieznośna lekkość bytu”. Komu jeszcze? Myślę, że coś dla siebie odnajdą tutaj fani „Lolity”, Nabokova. Z całą pewnością film spodoba się także tym, którzy cenią sobie artystyczne kino feministyczne. No i koneserom rudowłosych kobiet, a to ze względu na śliczną, choć o nieco specyficznej urodzie, 22-letnią wówczas Ivanę Karbanovą.
   
   
Ivana Karbanová, "Stokrotki", 1966  
 
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz